Dzieci chore, mąż chory i mnie też dopadło. Trzeba było ogłosić kwarantannę. Trudny to dla mnie czas, bo gdy pozostali domownicy leżą w łóżkach - ktoś musi czuwać... I jak zwykle padło na mnie... Zaspokajając potrzeby rodziny, książki musiałam raczej odstawić na półkę.
Ale nie byłabym sobą, gdybym czegoś nie podczytywała po trochu... W sytuacji, gdy czytanie musiałam wpisać pomiędzy podawanie lekarstw, tulenie obolałych, itd., stwierdziłam, że muszę sięgnąć po coś lekkiego. Wybór - "Bridget Jones. Szalejąc za facetem".
Prawie sześćset stron czytania o kilogramach, alkoholu, seksie (lub jego braku), Twitterze... Czułam się jeszcze bardziej chora... Pamiętam, że pierwsza część dziennika Bridget była bardzo śmieszna. Druga też mi się podobała, bo życie osobiste Bridget jakoś się ustabilizowało. Czego spodziewałam się o trzeciej części - może śmiesznych przygód Bridget jako małżonki, matki?...
Bridget została mamą dwójki dzieci, a jakże, powinnam być zadowolona, ale denerwowałam się czytając o tym, wokół czego skupia się według niej macierzyństwo - codzienny wyścig na miejsce parkingowe pod szkołą oraz obserwowanie, jak dzieci spędzają czas przed telewizorem czy z grą w ręku... W między czasie szanowna mamusia myśli tylko o tym, jak zdobyć jakiegoś faceta i ludzi śledzących jej twtty... Pięćdziesięcioletnia kobieta potrafi przeczytać kilka książek o randkowaniu, a nie wie, jak spędzić czas z dziećmi... Masakra... Nie wiem czemu doczytałam do końca...
Mam dylemat - polecić czy odradzić... Książka może sie spodobać osobom, które lubią brytyjskie poczucie humoru; miłośnikom londyńskiego stylu życia; wielbicielom przygód Bridget. Może się spodobać, ale nie musi...
Moja ocena: 4/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz