piątek, października 31, 2014

Halloweenowe szaleństwo

Gdzie nie spojrzeć dynie, duchy, pająki i mumie i ... dyniowe latarenki.  Tak wygląda Irlandia pod koniec października. Na każdym osiedlu, w sklepach, w szkołach - niemalże wszędzie czuć halloweenową atmosferę. Często można usłyszeć życzliwe -  Happy Halloween!
Kościół grzmi, aby w to się nie angażować, nie brać udziału, wykląć i przekląć najlepiej - nie no, rozpędziłam się... Ale ja się pytam - czemu?
Dlaczego mam odcinać się od kultury, w której przyszło mi żyć? Dzieci chodzą  do tutejszych szkół, widzą  klasy udekorowane na to święto. Podobnie wyglądają nawet szkoły katolickie... Wszystkie dzieciaki cieszą się możliwością przebrania się, zabawą trick or  treat,  zbieraniem słodyczy... Jak mogłabym robić zakupy, gdy w sklepach szaleństwo dekoracji, happeningów, itp.
W wieczór halloweenowy mam zamknąć dom na cztery spusty i nie otwierać sąsiadom, którzy przychodzą, by się wspólnie pośmiać.  Aż chce się przeklnąć ... - nie!
Moim zdaniem, tu nie ma zgrzytów, to da się pogodzić, nawet chrześcijanin może obchodzić ten dzień bez wyrzutów sumienia.
Nieco informacji - Halloween ma w sobie coś z ludowych dożynek, coś ze słowiańskich dziadów i oczywiście coś z celtyckej kultury - i pewnie w tym problem...
Koniec prac w polu, plony w stodołach, koniec jesieni  (bo przecież według Irlandczyków z początkiem listopada zaczyna się zima),   czas się pobawić.
Kiedyś wierzono, że tego dnia, w dzień Samhain, zacierała się granica między światem żywych i umarłych. Duchy przodków czczono, zaś złe duchy odstraszano między innymi poprzez przebieranie się, zakładanie masek, palenie ognisk, hałasowanie, wystawianie jedzenia poza domem.
Podobno w dziewiętnastym wieku to właśnie irlandzcy emigranci zawieźli  do Ameryki halloweenowe obyczaje...



 Co złego jest w tym, że mamy w domu niezłą zabawę z projektowaniem dyniowej latarenki? Przez kilka godzin stoi sobie u nas przed domem... Wieczorem przebieramy się i wychodzimy na spacer. To naprawdę trzeba poczuć i zobaczyć, by przekonać się, że z pogańskimi obrzędami wieczorne chodzenie ma niewiele wspólnego. Rodzice z dziećmi spacerują od domu do domu, są naprawdę serdecznie witani. Zewsząd słychać radosne piski, krzyki, śmiechy. Młodzież ma okazję, by się spotkać w niebanalnych kostiumach, zrobić nietypowy makijaż... Trochę się postraszyć - to jeden ze sposobów, by oswoić strach  - temat śmierci jest  przecież tak abstrakcyjny dla młodych ludzi... Mieszkam tu od kilku lat, obserwuję Irlandczyków - nie widzę, żeby coś złego działo się z ich psychiką. Nie odczuwają żadnego duchowego niebezpieczeństwa. Wprost przeciwnie - wszyscy cieszą się tym wieczorem. Prześcigają się w wymyślaniu oryginalnych dekoracji, strojów, smakołyków dla maluchów. Co roku tłumaczę bliskim w Polsce różnice i wciąż zapraszam - przyjedźcie,  zobaczcie - nie ma się czego bać...



All hallow's eve - wigilia Święta Wszystkich Świętych

Oj, wyjdę dziś na mąciwodę, ale niech tam. Czemu tworzyć kolejne - konkurencyjne święta - Holy wins - wiem, wiem -  święci zwycieżą, wiem, idea może i szczytna, ale według mnie to hipokryzja - obnoszenie w pochodach relikwi męczenników, przebieranie się za świętych czy aniołki ma być niby lepsze - czemu? Czemu jako kontra? Czemu ta walka? Czemu ta chora, dziwna nagonka? Jakieś pokonywanie? Kogo? Trochę to wszystko jakieś takie zbyt radykalne. Ja bym chciała tak  zdroworozsądkowo, bez demonizowania...


Tu inaczej wygladają cmentarze. Nieco inaczej pogrzeby, pamięć o zmarłych nie przekłada się na ilość kwiatów i zniczy. Wiem, wiem, znam symbolikę znicza. Tu nie mam, gdzie ich zapalić. Żałuję nie tego, że nie mam gdzie postawić świeczki, tylko tego, iż nie mogę odwiedzić grobów - ale właśnie, odwiedzać groby?! Trochę za bardzo się to do tego sprowadza... Lubię spacerować po cmentarzu o każdej porze roku. Pamiętam o moich bliskich nie tylko przy okazji listopadowych świąt. Pierwszego listopada, zwłaszcza wieczorem, czuć na polskich cmentarzach jakąś magię, są piekne, wręcz mistyczne. Mają nam czego Irlandczycy zazdrościć!
 Odkąd mieszkam tu, w  listopadowy poranek zaczynamy  przy śniadaniu opowieść o nieobecnych, o bliskich, którzy odeszli. Wspominamy.
Będziemy w kościele i zapalimy lampki przed ołtarzem - mniej ważne???  Chyba liczy się pamieć, a nie światełko; modlitwa, a nie trwanie nad grodem...
Do Polski ta moda też przyjdzie, dzieci nie będą pytać czemu, skąd, dlaczego -  będą chciały się bawić i przebierać. Przyjęły się walentynki, przyjmie się i  halloween. Wiem, że dziś to święta to komercja, popkultura, ale przecież  jej źródła tkwią w pradawnej tradycji, są częścią europejskiej kultury...
Ten post miał być w kontekście lektury grozy, którą właśnie czytam, ale wyszło mi tak dużo refleksji ogólnych, że o książce będzie następnym razem.

Dzisiejszy wieczór, pomimo deszczu, uważam za udany :)



Kilka zdjęć z parady w Cork i Kinsale - dziękuję Marzenie K. i Kasi R. :)









I dzisiejsza stylizacja mojej córeczki 



środa, października 29, 2014

Staś i Nel po latach

Moje dzieci mają mid-term break - tydzień wolnego od szkoły. Są  w domu, lenią się, śpią do południa. A ja nie mam nic przeciwko temu.
Nie wiem, czy wiecie, że rok szkolny w Irlandii dzieli się na cztery semestry? Moim nastolatkom ten system bardzo odpowiada.
Ja też mam wolne - tak jakby - odpada wożenie dzieci do szkoły, odbieranie. Nie ma nerwowego spoglądania na zegarek. Mamy z dziećmi czas, by pograć w ulubione gry, wspólnie poczytać ich książeczki. Porysować, pokleić. Zrobić halloweenowe dekoracje... Pozwalam sobie dłużej w nocy poczytać, bo wiem, że rano nie muszę wcześnie wstawać. Nie ma porannego pośpiechu.
Świadomie na ten tydzień niczego nie planowałam.  Cieszę się tym spokojem!
Moje nastolatki zostały z dziećmi i razem z mężem oraz z przyjaciółmi mogłam pójść na film. "Bogowie" to kolejna polska produkcja w irlandzkim kinie.
 Rewelacyjna! Świetna! Postać legendarnego już Zbigniewa Religi została pokazana  bez słodzenia i lukrowania - jest jego pasja i  poświęcenie, ale też i jego upór, zawziętość, niestabilność.  Sceny mocne, bolesne przeplecione śmiesznymi. Realia polskie lat 80-tych, trudne  początki polskiej kardiochirurgii, a wszystko w oparach papierosowego dymu... I najważniejszy w tym filmie Tomasz Kot -  niesamowity, fantastyczny, fenomenalny!!!  Jeżeli ktoś jeszcze nie widział - polecam. warto, a nawet trzeba.  Właśnie dowiedziałam się, że zainteresowanie filmem jest tak duże, że będzie grany tydzień dłużej niż planowano i dwa razy dziennie - o czymś to świadczy, prawda?

***

Wiele razy zastanawiałam się, jak mogłyby wyglądać dalsze losy bohaterów  jednej ze szkolnych lektur  - "W pustyni i w puszczy". To nie była moja ulubiona książka; pamiętam, że  Staś raził mnie swoją idealną postawą i  niezłomnością. Lata minęły - książka Sienkiewicza dalej jest w kanonie i dalej budzi skrajne emocje. Prawda jest taka, ze dla uczniów jest to trudna lektura - na pewno przez to, że długa, ale przede wszystkim przez język. Podoba się nielicznym. Młodzież nie chcę walczyć  z książką, zmuszać się do czytania. Moje córki niech będą tu przykładem - jedna z trudem przebrnęła przez kilka pierwszych rozdziałów, by potem wejść w świat bohaterów, z wypiekami na twarzy czytać i prosić mnie, bym jej powiedziała, że dobrze się skończy. To własnie Sienkiewicz otworzył Natalii świat książek - teraz czyta dużo i chętnie. Druga z córek, grzecznie zaczęła, by po kilkunastu  stronach stwierdzić, że książka jest nudna i ją w ogóle nie obchodzi los papierowych bohaterów. Opowiadając o tym, że Stasia i Nel wszyscy muszą znać,  zorganizowałam córeczce audiobooka... Alicja wysłuchała, "lekturę zaliczyła", ale dziś zapytana, stwierdziła, że  to była jedna ze słabszych książek, jakie poznała.

Wielką odwagą wykazał się Leszek K. Talko sięgając po historię stworzoną przez noblistę. Na pewno wiedział, że będzie porównywany i prawdopodobnie zdawał sobie sprawę,  że z tego pojedynku nie może wyjść zwycięsko.
Potencjał tkwiący w historii o dalszych losach bohaterów "W pustyni i w puszczy" nie został dostatecznie wykorzystany. Czemu? Autor  napisał krótko, co działo się z bohaterami bezpośrednio po zakończeniu akcji i na czas akcji wybrał rok 1887, czyli bohaterowie są zaledwie dwa lata starsi. A uwikłani w tak potężny spisek, że autor chyba stracił nad nim kontrolę...

Staś już nie jest Stasiem - jest Stachem, a chwilami Stanleyem. Pan Tarkowski tym razem pracuje w Indiach i oczywiście zabiera ze sobą swojego syna. Umieszcza go w szkole w Matrasie. Chłopak od początku szuka guza, szpera, zagląda  w ciemne kąty i oczywiście naraża się na problemy. Wdaje sie w bójkę  z synem komisarza policji, by za chwilę wraz z nim uciekać ze szkoły, aby szukać Nel.
Dziewczynka znów zostaje porwana przez thagów, tajemniczych dusicieli, ale udaje jej się uciec. Spotyka chłopca, którego wychowała pantera, prawie jak Mowgli, prawda? Nieprawdopodobne sytuacje...
Stach znajduje dziwny manuskypt - ten chłopak to ma szczęście - w szkole kilkuset uczniów, on jest nowy, ale to właśnie on znajduje dokument, którego szukają przedstawiciele wielkich mocarstw. Zostaje wplątany  w  walkę wywiadów -  na scenie pojawia się rosyjska hrabina, tajny agent królowej, amerykański pułkownik, demoniczny książę oraz indyjski maharadża. Wszyscy toczą grę, której stawką jest największy diament świata - korona Indii.
 Oprócz tych tytułowanych bohaterów Stach spotyka inne niezwykłe postaci. Intrygującą bohaterką jest Malka - tajemnicza niebieskooka Hinduska, która potem odnajduje siostrę bliźniaczkę. Jak powiem, że w klasztorze, to zdziwicie się?

Miejsce akcji zmienia się błyskawicznie - szkoła, miejskie zaułki, indyjskie bezdroża, plaże, wille, restauracje, gabinet osobliwości, palarnia opium, niewidzialny cyrk... Jak w kalejdoskopie...


Za dużo tego! Naprawdę za dużo. Do tego niestety chaotycznie, pobieżnie. Nel pojawia się jak rekwizyt w prestidigitatorskiej sztuczce, by za chwilę znów zniknąć...
Zacytuję jednego z bohaterów, niewiedzącego "co począć z tymi wszystkimi osobliwymi znakami i tajemnicami, na które natykał się w nadmiarze". Ja też nie wiem, bo  według mnie historia niestety się nie  obroniła.
Nie wiem, czy chciałabym tę książkę polecić młodym czytelnikom chcącym poznać dalsze losy Stasia. Ni to  współczesna powieść przygodowa, ni dziewiętnastowieczna... Nie chcę wnikać w wiarygodność historyczną książki -  wydaje się być  solidna i rzetelna, ale momentami miałam wrażenie, że niekoniecznie ma to miejsce w latach 80-tych XIX wieku w  Indiach...
Co na plus?
Pomimo tylu wad czyta się całkiem nieźle, bo ciągle się coś dzieje.
Hinduski klimat, magia, zwyczaje - nieodmiennie ciekawe (pamietam, że czytając jakiś czas temu "Shantaram", nie mogłam się naczytać, nacieszyć).
Ale, ale, ale - warto było wrócić do dawno poznanych postaci, odkurzyć je, zdjąć z cokołu, przypomnieć sobie swoje wypracowanie, o Stasiu, który mogłby zostać przyjacielem i na pewno by mnie obronił...



piątek, października 24, 2014

Czy wiesz z kim mieszkasz? ("Zaginiona dziewczyna" G. Flynn)

"Czy nie o to chodzi w każdym związku: dać się komuś poznać, zrozumieć? On mnie rozumie. Ona mnie rozumie. Czy to nie magiczne zdanie?"

Czy znasz swojego męża?
Czy wiesz o nim wszystko?
Czy ufasz mu bezgranicznie?
A także, czy dajesz się swojemu mężowi poznać?
Piszę z babskiej perspektywy, ale w drugą stronę działa to identycznie - czy mąż może powiedzieć, że zna swoją żonę?
Nie sposób na te pytania odpowiedzieć jednoznacznie - czasami przecież sami siebie zaskakujemy...
Rozbudowaną, acz mocno pokrętną odpowiedzią jest "Zaginiona dziewczyna" Gillian Flynn.
Początek książki mnie nieco zmęczył. Ponad dwieście stron powolnej akcji - niby zaginęła dziewczyna, niby wszczęto poszukiwania, ale autorka bardziej skupia się na  analizie emocji, przyczyn zaistniałej sytuacji  niż sensacyjnej gonitwie i gorączkowych działaniach policji... Zostałam wciągnięta w psychologiczną rozgrywkę, której spokój był  wstrząsający. I dlatego nie poddałam się, czytałam dalej. Nie mogłam odłożyć książki na półkę, bo co chwilę trafiałam na zdania świetnie określające istotę bycia w związku czy małżeństwie, istotę bycia sobą czy po prostu dobrym człowiekiem:

"Matka zawsze nam mówiła: jesli zamierzacie coś zrobić i chcecie się dowiedzieć, czy nie jest to przypadkiem zły pomysł, wyobraźcie sobie, że wiadomość o waszym uczynku wydrukowano w gazecie, do powszechnej wiadomości."

"Te okropne związki pod hasłem, gdyby tylko: To małżeństwo byłoby wspaniałe, gdyby tylko... i czujesz, że lista tych gdyby tylko jest o wiele dłuższa, niż każde z nich sądzi."

"Mówiono mi, że miłość powinna być bezwarunkowa.(...) Skoro wiem, że jestem kochana bez względu na wszystko, gdzie jest wyzwanie? (...) miłość powinna jednak spełniac wiele warunków. Miłość powinna wymagać od partnerów, by przez cały czas starali się, jak tylko mogą. Miłość bezwarunkowa to miłość niezdyscyplinowana (...), katastrofalna."



 Dwutorowość narracji wzmocniła autentyzm przekazu. Czytałam o tym, co czuł mąż zaginionej kobiety podejrzewany o jej zabicie. Czytałam dziennik Amy - dzięki wprowadzeniu tej retrospekcji miałam okazję poznać, jak wyglądały początki znajomości Amy i Nicka. Jednak po raz kolejny miałam szansę przekonać się o sile powiedzenia  punkt widzenia zależy od punktu siedzenia... 

Pozornie szczęśliwe małżeństwo przeprowadza się z Nowego Yorku nad rzekę Missisipi, do sennego, niedużego miasteczka, w którym prawie nic się nie dzieje. 
Amy całymi dniami siedzi sama w domu, nie ma pracy, prawie nikogo nie zna. Wokół niej ludzie, którzy jej nie dorównują  - nie ma dla niej towarzystwa... Na dodatek mąż nie spełnia oczekiwań, jest jakiś inny...
Nick wraz z siostrą bliźniaczką prowadzi bar kupiony za pieniądze żony. Jest dziennikarzem z wielkimi ambicjami, ale chwilowo nie ma gdzie się realizować. Od jakiegoś czasu nie może dogadać się z żoną, bo jest jakaś dziwna...

źródło
  
Punktem wyjścia jest dzień zaginięcia. Amy znika w dniu rocznicy ślubu. Nick, jak co roku, odnajduje liścik-wskazówkę. Podąża śladem listów zostawionych przez żonę. Okazuje się, że szukanie kolejnych śladów jest grą pełną dwuznaczności i dziwnych skojarzeń.  Szala podejrzeń przechyla się nieustannie. W pewnym momencie zostaje przywołany  obraz wstęgi Mobiusa - ona świetnie ilustruje uczucie głównych bohaterów -  nic nie jest jednoznaczne, nie wiadomo, co jest prawdą, a co grą. 
Początkowo sądziłam, że ktoś pomylił się w definiowaniu. Trudno było mi nazwać to, co czytałam  thrillerem, ale potem atmosfera zrobiła się tak duszna, intryga tak mroczna i zamotana, że zrobiło się bardzo thrillerowato. 
Jednak według mnie "Zaginiona dziewczyna" to przede wszystkim książka o pewnym małżeństwie opartym na grze pozorów. 
Wiadomo, iż nie ma par doskonałych, nawet te ciągle spijające sobie z dzióbków mają czasem problemy z porozumieniem się. Mogą mieć odmienne zdanie, mogą czegoś innego chcieć! Najgorzej, gdy związek oparty jest na udawaniu, pretensjach i niewypowiedzianych roszczeniach. Staje się wtedy rodzajem uzależnienia i uwięzienia.


Według Financial Times w tej książce "autorka na nowo odkrywa małżeństwo jako baśń o cynicznej symbiozie" - bardzo trafne sformułowanie. Momentami miałam wrażenie, że nazwanie zachowania bohaterów cynizmem jest nieco za delikatnie - czytałam bowiem o obłudzie, braku skupułów, wyrachowaniu, a  nawet diabolicznej perfidii. Nie zdradzę u kogo zaobserwowałam dyssocjalne zaburzenia osobowości...

Ta książka prowokuje do zadawania pytań i szukania odpowiedzi. 
Ile w nas jest prawdziwych emocji,  ile sztucznych uśmiechów?
 Jak często udajemy, kiedy jesteśmy sobą? 
Czy w małżeństwie ciągle może  płonąć? A może wystarczy żar, ale nieustannie podtrzymywany?

Książkę czytałam prawie tydzień, bo długa - prawie 650 stron, bo zdania dziwnie zbudowane, rwące się (taka amerykańska maniera?). Ciągle mnie coś odrywało i zatrzymywało - to  te refleksje czy momentami zbyt długie monologi - nie wiem.
Rozdziały kończące się znakiem zapytania, niedopowiedzeniem sprawiały, że historia siedziała mi w głowie.  W kilku miejscach pojawiły się  zwroty bezpośrednio do czytelnika,  takie niespodziewane. Można odnieść wrażenie, że  ktoś tu komuś coś opowiada - bohaterowie się tłumaczą, przedstawiają swój punkt widzenia.
 I zostaje ostatnie pytanie - kto lepiej kłamie, kto jest bardziej przekonujący, którą historię kupić? Moją, czy mojego męża kłamcy?
Moją, czy mojej żony oszustki?

Bardzo dobra książka i  znów cytat z okładki: "Pokrętnie dobra".  Ode mnie... 5,5/6

Teraz mogę obejrzeć film


piątek, października 17, 2014

Pozytywnie szajbnięta historia ("Szajba na peronie 5" M. Obuch"

 "Czy kobiecie może coś bardziej zorać czaszkę niż facet w podkolanówkach?" Czy tak może zaczynać się poważna historia? Od pierwszego zdania wiedziałam, ze nie raz będę mogła się uśmiechnąć. Miałam rację - zdarzało mi się nawet śmiać w głos. Książka "Szajba na peronie 5" Marty Obuch to humorystyczna powieść kryminalna z wątkiem romansowym. Bohaterkami są dwie siostry. Pani doktor literatury współczesnej - Zofia Haba. Kobieta po czterdziestce  z  objawami dysmorfofobii, czyli panicznego lęku przed brzydotą. Przygnieciona ciężarem życia,  skrycie marząca o tym, by w jej życiu coś się zmieniło, coś zaczęło się dziać, by było nieco lżej... I Danuta Haba - pani kustosz, kleptomanka, a także wróżka i zielarka. Jest jeszcze asystent Zofii - Mirosław Mędrzycki, właściciel yorka Goliata, podkochujący się w swojej przełożonej. Między panią doktor i jej asystentem wyczuwalna jest jakaś dziwna ponadczasowa chemia. Jednak w myśl zasady, że kto się lubi, ten się czubi  -  ciągle sobie dokuczają i  docinają. 

Czemu "Szajba na peronie 5"?
Na Kurpiach  mówiło się, że jeśli  szajba komuś odbiła, to znaczy, że ktoś zwariował, coś go opętało, zbzikował. Mówiąc inaczej - ktoś stracił równowagę psychiczną. Trójka głównych bohaterów sprawia wrażenie zmęczonych codziennością, problemami z byłymi partnerami, pracą. A przez to zmęczenie - nieco zwariowanych.
To właśnie na piątym peronie w Katowicach tych  troje ludzi piastujących poważne stanowiska spędza wieczór. Wracając  z eleganckiego rautu, to nieco postrzelone towarzystwo  postanawia napić się tam wina i porozmawiać o tym, o czym  marzą.  Przyłapani na gorącym uczynku, uciekają i zatrzymują się ... w 1929 roku.


Świadomie wykorzystuję internetowego mema,  bo z podobną magią mamy do czynienia w tej książce - magiczny peron, podróż w czasie, spełniające się marzenia, zaginione złoto, zaginiony tunel czasoprzestrzenny... Niesamowita historia.

Dzięki lekkiej fabule "złapałam ducha czasu" - przeniosłam się razem z bohaterami w  czasy analogowe  - bez internetu i facebooka, ale za to z laptopem i komórką.  Oczyma wyobraźni podziwiałam przedwojenne Katowice. Czytałam o świecie, którego już ma. W pozornie lekką tematykę została wpleciona troska o traktowanie zabytków; żal za tym, czego nie da się odzyskać... Sentyment do klimatów retro.
Smaczku historii dodawała opowieść o praprapradziadku -  burmistrzu, acz  niezłym cwaniaku.

źródło

Jak pokazuje katowicka tablica informacyjna z dworca na piąty peron wcale nie jest łatwo się dostać. Tak samo trudno Zosi i Danusi było rozwikłać rodzinną zagadkę. Jednak historia została opowiedziana sprawnie i lekko. Autorce udało się wpleść sporo śląskiej gwary -  doznawałam "rozkoszy lingwistycznych". Doceniam każdą próbę wprowadzania gwary do literatury. 
 Język powieści był momentami  zbyt potoczny, wręcz prostacki, jednakże myślę, że miał stwarzać pozory pozbawionego ogłady.  Błędów interpunkcyjnych czy literówek czepiać się nie będę, bo czytałam tekst przed ostateczną korektą. 
Mam tylko jedno pytanie - "miłość bliżnia, bliżniania" - co to? 

Największym atutem książki jest humor sytuacyjny,  językowy - świetna gra słów.
 Gagi niczym w starych komediach z Flipem i Flapem. "Groteska goni groteskę".
 Czemu stary Ślązak nosi tampony w nosie ?
Czym pachnie nadzieja wiosną?
Czemu pani doktor wychodzi słoma z pantofelka?
Jak się podkłada świnię byłej teściowej?
Co robi cegła w majtkach?
Jakie dźwięki rwą pończochy?
Zapewniam, będziecie bardzo zdziwieni odpowiedziami na te pytania - "Szyk i kwik w pegeerze!"

 Na koniec - kilka minusów - jak dla mnie nieco zbyt chaotycznie:  Zosia ma syna - jednak dziwne dla mnie jest to, że przeniesiona w lata dwudzieste nie wspomniała o nim ani słowa.
Jeden z bohaterów, zwany Beczkowozem, znajduje trupa; z muzeum  znika portier - i nic.
 Dopiero na końcu w jednym zdaniu wyjaśnia się ta zagadka.
Czemu oprócz naszej trójki w czasie przemieszczają się też inni?
To drobiazgi, które jednak nie zaburzyły odbioru, nie zepsuły wrażenia.

W przypadku tej książki - dostać obuchem -  to czysta przyjemność.
Czytać Martę Obuch - gwarantowane wybuchy śmiechu.

Już wiem, czemu autorka była nominowana przez czytelniczki Festiwalu Literatury Kobiecej w Siedlcach w kategorii literatura z pazurem. To moje pierwsze spotkanie z twórczością tej pisarki i pierwsze wnioski - kobieta ma charakter. Pisze z pazurem, odważnie, lekko - zapewnia odprężenie i  poprawienie humoru.

Marta Obuch

To moja pierwsza przedpremierowa recenzja - przeczytać książkę, której nie ma jeszcze w księgarniach - dla mnie to niesamowite wyróżnienie i zaszczyt.
Dziękuję wydawnictwu Replika za zaufanie:)


Znam pewne małżenstwo Mirka i Edyty - swoje:) - miałam bardzo ciekawe skojarzenia związane z przypadkową zbieżnością imion 
W mojej ocenie 5/6

     Premiera "Szajby na peronie 5" - 5 listopada - polecam na jesienną chandrę!

Stałam się ostatnio gorliwym adwokatem literatury dla kobiet - tej prostej, łatwej i  przyjemnej. Kochani - gdy sięga się po książkę w momencie, gdy dzieci akurat oglądają bajkę  lub po całym dniu zajęć rozmaitych, to czasami naprawdę nie chce się czytać niczego smutnego ani poważnego, a tym bardziej trudnego. Od czasu do czasu świadomie wyszukuję  coś, co epatuje radością, spokojem optymizmem i nieskomlikowaną fabułą, a  nie jest ckliwym harleqinem, gdzie wszystko zmierza tylko w jednym kierunku - stricte horyzontalnym...
Mam przy tym szczęście, że trafiam na bardzo dobre, nieskomplikowane babskie czytadła!

środa, października 15, 2014

Spacerem po Corku

Moja najstarsza córka w każdą środę ma zajęcia w szkole muzycznej. Jak tylko wróci ze szkoły, którą nazwę tu gimnazjum, choć w rzeczywistości to  Community School, wsiadamy do samochodu i jedziemy. Z Belgooly do Corku jedzie się ok. pół godziny - to już mała wyprawa, bo oczywiście jadą też ze mną najmłodsze pociechy. Przeważnie czekam aż Natalia skończy zajęcia - jest już dużą dziewczynką i czasami korzysta z transportu publicznego, ale bardziej opłaca mi się na nią poczekać niż dać siedem euro na autobus...
Staram się ten czas jakoś wykorzystać - robię  zakupy w polskim sklepie - przywiązanie do rodzimych produktów jest zbyt silne, by całkowicie przestawić się na zakupy w irlandzkich sklepach. Najczęściej jednak spacerujemy sobie z dziećmi po Corku. 

Mała dygresja fleksyjna - dlaczego po Corku. Jakoś od początku  pobytu w Irlandii większość nazw traktowałam po polsku - odmieniałam, nie zastanawiając się nad zasadnością. Ostatnio wpadł mi w oczy komentarz  profesora Mirosława Bańki: 

<< Skoro odmienny jest York, a także Nowy Jork, to analogicznie powinien się odmieniać Cork: Corku, Corkowi, Cork, Corkiem, (o) Corku. Wątpliwości biorą się stąd, że stosunkowo liczne obce nazwy miejscowe, które można by odmieniać po polsku, w rzeczywistości są nieodmienne, np. Cambridge, Bonn, Los Angeles, niektóre inne zaś są fakultatywnie nieodmienne, np. mając na myśli stolicę Macedonii, można powiedzieć „Mieszkam w Skopiu” lub „Mieszkam w Skopie”. >>

Odczułam niesamowitą satysfakcję - specjalista od języka polskiego usankcjonował moje językowe przeczucia! 

Gdzie najchętniej idzie na spacer książkoholik? 
Do księgarni oczywiście! 
Oprowadzę Was dziś po kilku. 

Ale od razu muszę wyjaśnić, że bardzo rzadko coś w nich kupuję - cenię sobie czytanie po polsku. Nie potrafię wyobrażać sobie świata opisanego po angielsku - za bardzo skupiam się na gramatyce, nieznanych mi zwrotach... 
W Polsce każda wizyta w księgarni kończy się zakupem przynajmniej jednej książki - tu mimo tego, że z półek wyglądają ciekawe tytuły i kuszących ofert wokół pełno - potrafię się powstrzymać. 


Moja ulubiona księgarnia - Waterstones.
 Elegancki, klasyczny wystrój, ciemne regały - robią na mnie duże wrażenie. 
Wyraźnie wyeksponowane nowości. Zawsze świeże kwiaty. 
Tylko książki i książkowe gadżety - nie ma materiałów papierniczych;
 podręczników - jak na lekarstwo. 
Jest  kącik z książkami dla dzieci, gdzie moje maleństwa zawsze coś dla siebie wynajdą. 



W samym centrum miasta można  znaleźć piękny antykwariat. 
Zwróćcie uwagę na książki na parapetach na zewnątrz - można podejść, poczytać... 
W środku niezwykły klimat - książki od podłogi aż po sufit - na regałach, schodach, podłodze. W nowoczesnych księgarniach tego się nie zobaczy - takiej ilości literatury w tak małym pomieszczeniu.
I ten intensywny zapach starych książek...


Największą i najbardziej znana siecią księgarni w Irlandii jest Eason - tu można kupić nie tylko książki, ale i prasę, podręczniki szkolne i akademickie. Tu zakupi zrobi pisarz, malarz, fotograf, itp. Tu można wypić kawę, zjeść ciastko, kupić prezent na dowolną okazję. Moje dzieci znalazły sobie miejsce do siedzenia, gdy ja oglądałam półki z lietraturą piękną. Znalazłam najnowszą książkę Jodi Picoult (widzicie cenę?), a także C. Ahern. 


Nieco na uboczu znajdują się kolejne sklepy z książkami. Liam Ruiseal to najstarsza księgarnia w Corku. Można w niej znaleźć przede wszystkim podręczniki, książki o historii państwa i  miasta. Przyjrzyjcie się dekoracji - czuć już Halloween ...
A tuż obok maleńki antykwariat, gdzie oprócz książek można kupić płyty Cd lub winyle. 


Chciałam Was też zabrać do miejskiej biblioteki, ale jak na złość była zamknięta. Można w niej wypożyczyć nawet polskie książki!


Jak Wam się podobała wycieczka? Chcecie, żeby Wam coś jeszcze pokazać?  

środa, października 08, 2014

Ocalić w sobie dziecko ("Lilka i spółka" i "Lilka i wielka afera" M. Witkiewicz)

(źródło)
Ucieszona wiadomością, że w listopadzie polską szkołę w Cork odwiedzi Magda Witkiewicz, postanowiłam uzupełnić braki w znajomości jej książek. Te dla dorosłych znam wszystkie - tu o nich pisałam i tu... Nie znałam tylko książeczek dla dzieci. Z werwą przystąpiłam do lektury.
Ale zanim o przygodach Lilki, kilka słów o samej pisarce.
W przededniu przyznania literackiej Nagrody Nobla, wiem, że  Magda Witkiewicz nigdy jej nie dostanie;  Nike też na pewno nie, ale, jak to zaznaczyła na swoim blogu, jest specjalistką od szczęśliwych zakończeń -  czasem taka lektura z gwarantowanym happy endem jest bardzo potrzebna. Jest lekarstwem na wiele kobiecych bolączek. I u mnie  książki Magdy już zdobyły nagrodę  - za optymizm i pozytywne przesłanie. Zaliczają się do literatury kobiecej, bo napisane są przez kobietę z niesamowitą energią, bo są bliskie, ciepłe, proste w odbiorze (co nie znaczy, że złe), wzruszające i rozbawiające zarazem.
Książki Magdy to literatura dla kucharek, kur domowych, ale też dla kobiet pracujących, zabieganych, dla zmęczonych. a przede wszystkim - niezależnie od pozycji i  statusu - dla potrzebujących obecności drugiej kobiety, zrozumienia, plastra na duszę...

Jak się okazuje Magdalena Witkiewicz to też autorka świetnych książek dla dzieci - chyba ocaliłam w sobie nieco dziecka, bo też mi się podobały!



Znad morza nad morze  - z Gdańska do Jastarni -  na wakacje do niezbyt lubianej ciotki zostaje zesłana trójka dzieciaków. Ciocia Jadzia karmi dzieci flaczkami, słodycze pozwala jeść tylko w sobotę, a na dodatek pogoda nie sprzyja. Dobrze, że są chociaż koty...
Po kilku dniach przyjeżdza Wojtuś - "wór cnót", ułożony, grzeczny, miły, uczynny -  aż strach. Głównym zadaniem dzieci jest kombinowanie jak uatrakcyjnić swój pobyt u ciotki.  
Narratorką i tytułową bohaterką książki "Lilka i spółka" jest ciekawska 8-letnia Lilianna. To  niezwykle językowo spostrzegawcza dziewczynka; zastanawia ją na przykład, czy można złamać brzuch, gdzie rośnie pieprz lub czemu mówi się o nich, że są biednymi dziećmi, skoro mama dała im aż trzysta złotych... Jej czujność językowa - godna podziwu.  
Jej starsza siostra, to prawie dorosła kobieta - ma aż  12 lat.  Wiktoria maluje paznokcie i  prawie wszystko wie. Jest jeszcze Matewka - Mateusz znaczy. Pięciolatek (jak moja Gabi) - uroczy łakomczuszek. W wieku mojej córusi, ale charakterek mojego Artura, i ten urok małego chłopca...
Rezolutne dzieciaki, uwielbiają czytanie książek,  nie napierają na oglądanie  bajek w telewizji.. Ich rozmowy, przemyślenia - zabawne, inteligentne, naturalne.  
W książce jest zagadka, tajemnica, niemalże sensacja -  ktoś chce napaść na bank - ale kto,  nie powiem!  Integralną częścią książki są ilustracje, autorstwa Joanny Zagner-Kołat -  świetne!

Druga książka dla dzieci to "Lilka i wielka afera" - zadedykowana własnym dzieciom - spełnionym marzeniom autorki. 
Znów wakacje, dzieci rok starsze, tym razem Amalka - sielsko, pięknie, kaszubsko. Chciałoby się powiedzieć, że cicho i spokojnie, ale przy takiej gromadce dzieci to raczej niemożliwe. Oprócz trójki rodzeństwa jest też sąsiadka Zosia, są bliźniacy Staś i Antoś  oraz Wojtek.
Są legendy, tajemnice  i zgodnie  z tytułem - wielka afera, nie zdradzę zbyt wiele, gdy powiem, że korupcyjna.
Jest sporo o dorosłych z punktu widzenia 9-latki - jak tyka zegar biologiczny, czym jest trzęsienie się nad dziećmi, na czym polega różnica pokoleń. Jest też o iskrach miłości, a także o tym, czemu niektóre dzieci ciągle chcą chodzić  na pole, jak kłębią się myśli w głowie, a nawet - ile waży dusza. 
Wspaniała opowieść  dziecka dla dzieci - rewelacja! Trzeba mieć w sobie sporo z dziecka, by tak wczuć się w dziecięcego narratora.
Brawo Magdo!!!

No ale ...- tego zwrotu w książeczkach jest stanowczo za dużo, kilku  przecinków zabrakło...
No, ale myślę, że to tylko niedopatrzenie... Nie mogę o tym nie wspomnieć - mnie to raziło...

piątek, października 03, 2014

Niezwykła moc słowa pisanego ("Jedwabnik" R. Galbraith)


Pięknej jesieni ciąg dalszy... Mieszkam w Irlandii pięć lat, a takiego września nie było. Nawet najstarsi Irlandczycy nie pamiętają... To niezwykłe.

Niezwykle jest też to, co dzieje się w książkowej blogosferze. Tyle o blogowaniu to chyba jeszcze nie było. Zewsząd słychać głosy  świętego oburzenia blogowego światka. Napisali o blogerach (w Wyborczej napisali!!!)  - dobrze,  nieprawdę napisali - źle. Zdjęcia wydrukowali - dobrze, nie o wszystkim napisali - źle;  że zacytowali - dobrze, że cytaty wyrwane z kontekstu - źle...
Trochę nie rozumiem tego wzburzenia, bo przecież wiadomo, że w jednym artykule zagadnienia się nie opisze - można coś zasygnalizować, na coś zwrócić uwagę... A to, że dziennikarze ogólnokrajowej gazety postanowili temat potraktować bardzo potwierzchownie, trochę nas dotknęli, obrazili - ale to świadczy o nich. Nie ma o co piany bić...
Gosiarelli biorącej udział w dyskusji o artykule, znalazłam świetne zdanie - "siłą blogera jest jego niedoskonalość". Jasne, że tak. Siłą blogosfery książkowej jest jej różnorodność.  Rozpiętość tematyczna - można przeczytać o książeczkach dla dzieci, młodzieżowych lekturach mniej lub bardziej oderwanych od rzeczywistości; o czymś dla kobiet i dla twardych mężczyzn; o powieściach elitarnych, trudnych, nagradzanych, ale też o tych zapomnianych, krytykowanych, kontrowersyjnych... Wiek blogerów, stopień  znajomości zagadnień teoretycznoliterackich czy zasad pisania recenzji - nikt nie ustalił reguł rządzących blogowym światem - i mam nadzieję, iż tego nie zrobi! 
Niektórzy piszą recenzje, inni teksty krytyczne, inni recki (niektóre sa nawet miodzio), inni między opinie o książkach wplatają swoje wynurzenia osobiste. I dlatego w to weszłam, i dlatego będę pisać.
 A to,  że ktoś chce przeczytać, co piszę - cieszy, wzrusza, daje siłę, pozytywnie nakręca:) A że czasem ktoś powie  - zachęcilaś, podobało mi się. Kochani - to mnie uszczęśliwia! Naprawdę!

Ważne są teraz te wszystkie wypowiedzi na wielu blogach, bo przecież ilu blogerów - tyle opinii. Ja sobie to wszystko obserwuję ze swojego zakątka na Zielonej Wyspie. Czytam o festiwalach literackich, dyskusjach o literaturze kobiecej i przyszłości blogosfery. Wyczuwam napięcie przed rozdaniem nagród wszelakich. I tylko jedno się nie zmienia  -  czytanie dalej jest czytaniem. Ma sprawiać przyjemność. Książki (a coraz częściej ebooki) jak kupowałam,  tak kupuje... Lubię pisać o książkach i będę. Mogę, więc będę. 


Słowem bym o tym szumie nie wspomniała, gdyby nie to, że "Jedwabnik" trochę mi korespondował z tym, o czym piszą w Polsce.
 Dobrze, że u nas nie ma trupa w szafie - chyba?!

Nowa książka pani Rowling jest o niezwykłym wpływie słowa pisanego.
Kontrowersyjny pisarz ukończył książkę, w której obraża niemalże wszystkich ze swojego otoczenia - dostaje się żonie, kochance, kolegom po fachu, wydawcom. Ukończył, narobił szum i zniknął.
Zadaniem Strike'a najpierw ma być odnalezienie zaginionego pisarza, męża zaniepokojonej żonie. Dociera do wspomnianej książki i jest zniesmaczony. W toku śledztwa odnajduje zwłoki, strasznie zmasakrowane. Główną podejrzaną policji zostaje żona. Zlecenie detektywa zostaje zmienione - udowodnić, że jest niewinna. Szósty zmysł Cormorana każe kobiecie wierzyć. Podczas przesłuchań okazuje się, że głównym motywem morderstwa jest owa książka. Zainteresowani?

Czego możecie się spodziewać po lekturze ? Perwersji, wyciągania brudów, rodzinnych tajemnic, pomówień, dziwnych obscenicznych obrazów. A wszystko to w przedświątecznej atmosferze. Choć to listopad, to czuć już bożonarodzeniową gorączkę. Zaśnieżony Londyn, świat pubów, taksówek, metra - gdyby włączyć google maps można by podążać za Strike'em niemal krok za krokiem. Miejscami spowolniało to akcję, ale budowało klimat. Opisy ulic, witryn, przechodniów - bardzo ciekawe!
Cormoran Strike - prywatny detektyw. Polubiłam gościa. Niesamowicie inteligentny, z niezwykłym darem dedukcji, niesamowitej pamięci. Chętnie posługujący się ironią. Z dystansem do siebie i do świata. Metodyczny i intuicyjny zarazem. Prawdziwy facet - twardy, nie skarżący się na swój los. Przez swoją niepełnosprawność - bliski i prawdziwy. Z ciekawą przeszłością. Wrażliwy twardziel - weteran z Afganistanu czytający Katullusa, kibic Arsenalu Londyn, czasem potrzebujący kobiety na jedną noc. Głównie zajmuje się obserwowaniem mężczyzn z charakterystycznymi torbami cudzołożnika. Przestrzega tylko jednej zasady: "rób, co do ciebie należy, i rób to dobrze".


Równie ciekawa postać - Robin - asystentka Strike'a. Inteligentna młoda kobieta marząca o karierze detektywa. Nie ulegając fochom narzeczonego, pomaga w rozwiązaniu zagadki, kierując się trochę kobiecą intuicją i niezwykłym zmysłem ciekawości. Kibicuję jej - chciałabym, żeby została współpracownicą, panią detektyw. Ciekawe, jak rozwinie się wątek Strike'a i Robin - oby nie było za słodko...
Minus - akcja chwilami nieco zamotana. Podejrzanych dużo, mylili mi się... Za dużo chodzenia po pubach, siedzenia w barach, gadania - część przesłuchań mogła być krótsza...
Ale było kilka momentów, gdzie wstrzymałam oddech, gdy owracałam wzrok, a nawet się uśmiechałam.

Klimatyczny kryminał z ciekawą stroną obyczajową, z Londynem w tle, z nietuzinkowymi bohaterami. Czyta się bardzo dobrze - warto!
Podejrzewam, że pani Rowling pracuje już nad następną książką o nietypowym detektywie -
z przyjemnością ją przeczytam.



 Podczas lektury "Jewabnika" po raz kolejny zdawałam sobie sprawę z tego, że kryminały tak na mnie nie działają, jak powieści o ludzkich uczuciach. Choćby trup był najbardziej rozbebeszony, to nie wzrusza mnie tak jak emocjonalnie poharatany człowiek. I tylko dlatego nowa książka J.K. Rowling dostaje ode mnie 5 punktów (na 6 możliwych w mojej subiektywnej ocenie)
I co wy na to? Jestem frajerką - bo za ebooka zapłaciłam, dobrze o książce napisałam, nic z tego nie mam.... Jestem zadowoloną z siebie frajerką !