wtorek, września 02, 2014

Przeczytane w wakacje ("List z powstania", "Prawo panny Murphy", "Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął")

Wakacje się skończyły, więc czas się zmobilizować i wpomnieć o pozostałych wakacyjnych lekturach. 
Co udało się przeczytać?

 "List z powstania" Anny Klejzerowicz - nomen omen - piszę o tej książce 1 września, w 75 rocznicę wybuchu II Wojny Światowej. Główną osią fabuły jest Powstanie Warszawskie, a  dokładniej - zaginięcie Hanki Bańkowskiej, młodej dziewczyny należącej do Szarych Szeregów, łączniczki.  Czytałam tę książkę w pierwszych dniach sierpnia - chciałam w ten sposób pokazać moim córkom, że pamietam o wydarzeniach sprzed siedemdziesięciu lat i że one też powinny. 1 sierpnia nie było nas w Warszawie, ale stanęłyśmy na chwile w ciszy, a potem dość długo rozmawiałyśmy. Moje dziewczyny są  harcerkiami, sporo wiedzą o czasach okupacji, o małym sabotażu - wiedzą, że nie wolno im zapomnieć o historii. Sięgnęłam po tematykę okołopowstaniową, by wzbudzić w sobie jakieś refleksję, aby nie wsłuchiwać się w medialne kłótnie o zasadność wybuchu powstania, tylko pomyśleć o jego uczestnikach, o ludziach, którzy zaryzykowali wszystko. Uważam, że było to Bohaterstwo. 
Spodziewałam się po książce czegoś więcej. Za mało powstania w książce o powstaniu. Tytułowy list pojawia się na samym końcu i jest nieprawdopodobnie gorzki i bolesny w swej wymowie. Powieść jest w zasadzie bardziej o poszukiwaniu rozwiązania zagadki zaginięcia uczestniczki powstania. Julia całe życie szukała siostry. Swoją obsesją zaraziła córkę, Mariannę. Ta też wszystko poświęciła się temu, by odnaleźć ciotkę, której nawet nie znała. Musiała zmagać się z ciężarem przeszłości. "List z powstania" mówi o tym, że są rany, które się nigdy nie zagoją, a im bardziej są rozdrapywane, tym bardziej bolą...
Wątki poplątane, bohaterowie niejednoznaczni, powstanie gdzieś w tle, a mnie brakowało napięcia. Nie mogłam się wczuć w emocje postaci - nie przekonały mnie. 
Po zakończonej lekturze sporo myślałam o naturze zła, o manipulowaniu uczuciami, o skomplikowanych międzyludzkich relacjach, o tym, czy warto poświęcić się historii, czy lepiej "z żywymi naprzód iść"..., czyli podsumowując,  magia książki zadziałała!

Anna Klejzerowicz ze swoją powieścią

***

 "Prawo panny Murphy" Rhys Bowen. Wybrałam tę książkę, ponieważ wiedziałam, że główna bohaterka jest Irlandką. Spojrzałam na tę postać przez pryzmat własnych doświadczeń na Zielonej Wyspie. Molly - tytułowa bohaterka - reprezentuje typowy irlandzki typ urody - ma rude włosy, jest niezwykle energiczna i, jak sama o sobie mówi, "ma niewyparzoną gębę". 

Ucieka z irlandzkiej wioski w hrabstwie Mayo, najpierw do Belfastu,  potem pod przybranym nazwiskiem do Nowego Yorku. Jest rok 1901, w Londynie umiera królowa Wiktoria, trwa fala emigracji Irlandczyków do Ameryki (trwa zresztą do dziś...). Molly na statku opiekuje się dwójką nieswoich dzieci. Podczas oczekiwania na zejście na wymarzony amerykański ląd dochodzi do morderstwa. Molly trochę przez przypadek, trochę dzięki wrodzonej przekorze,  a głównie z ciekawości rozpoczyna swoje śledztwo. Jest przy tym nieostrożna, niefrasobliwa, więc akcja trzyma w napięciu, ciągle się coś dzieje. W życiu Molly pojawia się też przystojny pan policjant ...- jest to bardzo kobiecy kryminał - jak najbardziej polecam! Sporo o Nowym Yorku początku XX wieku, o ówczesnych realiach. Lekko, z humorem, ale i z dbałością o detale. Właśnie czytam drugą część przygód Molly ("Śmierć detektywa") - powiem krótko - trzyma poziom! 


Mieszkam niedaleko Cobh, jednego z irlandzkich portów, skąd m.in. odpływał Titanic.Tu też stoi pomnik Annie Moore, jednej z pierwszych emigrantek do Ameryki. Tak mogła wyglądać Molly...

 
Tak dziś wyglądają irlandzkie wioski opuszczone przed dziesiątkami lat. 

***
"Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął" Jonas Jonasson - "Brawurowa powieść, która zachwyciła 1,5 miliona czytelników". A ja się pytam - jak zachwyca, skoro nie zachwyca? 
W wielu recenzjach widziałam określenie: szwedzki Forrest Gump - być może pasuje, podobieństwa zauważalne, i właśnie może o to chodzi, że jak dla mnie  - zbyt oczywiste. Od razu muszę podkreślić, że przedstawiam swoją bardzo subiektywną ocenę. A że Forresta uwielbiam (tak wersję literacką W. Grooma, jak i filmową z twarzą Toma Hanks'a), więc stulatek na mnie wielkiego wrażenia nie zrobił...                                                                                                    Allan Karlsson, tytułowy stulatek opuszcza dom spokojnej starości. Nie chce spokojnie czekać na śmierć. Wplątuje się w tak niesamowitą intrygę, że policja i prokuratura są bezsilne! Zresztą, gdzie on nie był, kogo nie poznał przed ukończeniem stu lat! Wymienię tylko nazwiska: H. Truman, W. Churchill, J. Stalin, Mao Zedong... Pływał łodzią podwodną, konstruował bomby, wpływał na losy świata... 
Natężenie nieprawdopodobnych sytuacji, w jakich znalazł się Allan, było dla mnie zdecydowanie zbyt duże i z tego też powodu nie uważam tej książki za wybitną. Jak dla mnie zbyt absurdalnie.


Doceniam fantazję autora - stworzył postać, której na pewno nie można określić nudną.
Dał czytelnikowi powieść z prostym przekazem - 1. Nigdy nie jest za późno, by zmienić swoje życie; 2. Życie to wielka przygoda - trzeba za nią podążyć; 3. Tak żyć, by było co wspominać; 4. "Jest jak jest i będzie co będzie" ...
Warto przeczytać tę książkę, poznać historię świata z przymrużeniem oka, pośmiać się i wyrobić sobie własną opinię...
Jak dla mnie Forrest Gump kontra Allan Karlsson - 1:0

***


 Czas pochować słomkowe kapelusze i filtry przecisłoneczne, wyciągnąć z szafy kurtki przeciwdeszczowe (parasole w Irlandii się nie sprawdzają) i kalosze, koniecznie kalosze. A wieczorami rozpalać w kominku i chować się przed jesienią pod kocem, oczywiście z książką w ręku...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz