Aż chciałoby się powiedzieć za Koheletem - "jest czas rodzenia i czas umierania"... W zeszłym tygodniu pogrzeb mojego wujka, teraz urodziny mojej Alicji ( już 13!!!). Po książkach o śmierci chciałam przeczytać coś o narodzinach. Jednakże książka " Zawołajcie położną" Jennifer Worth przypomniała mi, że granica między życiem i śmiercią jest bardzo płynna. Nic nowego w tym momencie nie stwierdzam, ale podczas lektury uświadomiłam sobie, jak czesto o tym zapominamy. Przypomniałam sobie czas spędzony na porodówce w Polsce, gdy rodziłam moje starsze córki, a także w Cork, gdzie na świat przyszły moje młodsze dzieci. Wspominałam chwile, gdy trzymałam swoje skarby na rękach, gdy płakałam z radości, że takie śliczne, że zdrowe. Nikt mi nie wmówi, że kolejne porody to rutyna - za każdym razem przeżywałam, wzruszałam się i niezmiernie cieszyłam.
Nigdy nie lubiłam zwrotu - urodził się. Jak to - się? Urodziła matka. Moim zdaniem urodziny dziecka,to także święto jego matki ...
Jennifer Lee - była w Paryżu na pokazach mody najsłynniejszych projektantów, mogła zostać modelką lub stewardessą - została położną.
Trochę przez przypadek trafiła do Domu Nonnata sióstr anglikańskich. Na początku praca z zakonnicami, była czymś osobliwym, ale z czasem okazało się, że ich sposób pracy, a przede wszystkim podejście do pracy i pacjentek bardzo korzystnie wpłynęło na młodą pielegniarkę.
Książka "Zawołajcie położną" nie jest tylko jej historią. Jenny jest narratorką, a prawdziwymi bohaterkami są kobiety, matki z londyńskiego East Endu lat 50-tych. Jenny tym kobietom jedynie towarzyszy. I znów błąd - jak to - jedynie? Jej obecność, wiedza i umiejętności umożliwiały to, że kobiety mogły urodzić swoje dziecko w domu.
Jennifer Worth (1935-2011)
Podobno najlepsze scenariusze układa życie. Książka "Zawołajcie położną" opiera się na wspomnieniach autorki. Opowiada o ludziach, z którymi współpracowała, o matkach i ich dzieciach i przy okazji też o Londynie. Szokujące były opisy warunków życia na East End. Po pierwszych kilku stronach miałam wrażenie, że zetknę się z opisami bardzo prymitywnych metod pomocy rodzącym kobietom. Jednakże byłam bardzo zaskoczona profesjonalizmem, naturalnymi sposobami, a nade wszystko zaangażowaniem położnych. Opisów samych porodów nie ma wielu, dla mnie (matki czwórki dzieci urodzonych naturalnie) nie były one zbyt dosłowne czy krwiste. Jennifer pokazała porody z całym ich bólem i pięknem jednocześnie. Poród bożonarodzeniowy jest wręcz magiczny...
Odebrałam tę ksiązkę przede wszystkim jako apoteozę kobiecej siły, miłości i mądrości. Najbardziej poruszyła mnie historia Conchity Warren - matki 25 dzieci, nie pomyliłam się - dwadzieścioro pięcioro!
Spora gromadka, ale od razu muszę dodać, że ta liczba nie ma związku z żadną patologią.
Jenny opowiada o dwóch porodach Conchity, o wsparciu męża, o niesamowitym instynkcie macierzyńskim. Zdradza również sekret szczęśliwego małżeństwa Warrenów - ona nie mówi po angielsku, on nie zna ani słowa po hiszpańsku...
W książce można znaleźć kilka wzruszających historii - o Mary, która uciekła z Irlandii do Londynu, by szukać szczęścia i spokoju; o pani Jenkins, którą bieda doprowadziła do obłędu czy też niespodziewanej chorobie Sally. Trzeba przeczytać!
Są też fragmenty pogodne, a czasem nawet śmieszne. Do łez rozbawiły mnie metody pracy siostry Angeliny, a zwłaszcza jej oczyszczające atmosferę pierdnięcie:) Albo scena świńskich zalotów, którą zachwycała się siostra Julienne - niesamowita!
Zanim zaczęłam pisać opinię o tej książce, chciałam poszukać jakichś informacji o dalszych losach autorki. Dowiedziałam się, że swoje wspomnienia spisała w trzech tomach, z czego drugi w Polsce ukaże się w 2015 roku. Już wpisuję na listę lektur obowiązkowych.
W oparciu o książkę powstał też serial "Z pamiętnika położnej" - obejrzałam pierwszy odcinek. Bardzo ciekawy! Lada dzień lecę na trzy tygodnie do Polski, więc mam nadzieję, że znajdę czas, by obejrzeć pozostałe odcinki.
Brzmi ciekawie :) Lubię zbeletryzowane fakty :)
OdpowiedzUsuńNaprawdę polecam!
Usuń