wtorek, grudnia 23, 2014

Z wizytą na Cichej 5. Życzenia i trochę wspomnień

Jakże inaczej smakują wigilijne potrawy jedzone gdzieś w dalekiej Irlandii. Nawet te ugotowane z polskich produktów.  Co roku wkładam dużo trudu, by odtworzyć swojski nastrój z Polski, ale prawda jest taka, że my tu tworzymy swoją nową, własną, prywatną tradycję. Razem z moimi dziećmi zawsze długo się zastanawiamy co musi być; co chcemy, żeby było; za czym tesknimy, a co tylko powspominamy.
Wprowadzając się w ten wyjątkowy grudniowy czas, czytałam książkę, którą dostałam od Magdy Witkiewicz. Odwiedziłam siedem mieszkań na Cichej 5. Poznałam siedem niezwykłych, wzruszajacych, wręcz magicznych świątecznych opowiadań. Każde jest wyjątkowe i takie ciepłe, bo wigilijne... 
Pod  piątką mieszka pewien samotny mężczyzna, którego przed laty zostawiła żona. Marzy tylko o tym, by wyjechać i święta spędzić z dala od wspomnień. Jednak najpierw musi uporać się z pewnym nieproszonym gościem. Za to opowiadanie dziękuję Katarzynie Bondzie. 
Poznałam historię wzorowaną na "Annie Kareninie" - o pewnym senatorze Kareninie, jego żonie Annie oraz  tym trzecim Alku Wrońskim. Na Cichej 5/3 była pewna garsoniera... Mam wrażenie, że ta historia napisana przez Małgorzatę Kalicińską została dołaczona do zbioru nieco na siłę... 
Na parterze pod dwójką mieszka samotny, starszy pan - tęskni za żoną, dziećmi. Kasia Michalak stworzyła  bardzo wzruszające opowiadanie.
Na drugim piętrze swoją pracownię ma pewien rzeźbiarz. W wigilię puka do niego dawno niewidziany syn. W życiu małego Daniela wydarzy się świąteczny cud... Dzięki Krystynie Mirek można uwierzyć w magię świąt.
Najlepiej czułam się pod czwórką. Poznałam pewną nieprzeciętną babcię. Agnieszka pomimo siedemdziesięciu ośmiu lat wciąż czuje się młodo. Gdy dowiaduje się, że ma raka postanawia wykorzystać każdą chwilę jak najbardziej intensywnie. Pomaga jej w tym wnuk - zwariowany jak ona Kola. Niesamowite opowiadanie! Napisała je Natasza Socha - dziękuję.
Bohaterką opowiadania "Serce" Małgorzaty Wardy jest Pola Kalińska. Pewnego dnia jej mąż nie wraca na Cichą 5/7. Umiera w szpitalu po wypadku na motocyklu. Kobieta nie może uporać się ze stratą. Jednak wiadomo, że czas leczy rany, a najbardziej wigilijny czas... Piękna historia!
I ostatnie opowiadanie. Mieszkanie z numerem jeden. Magda  Witkiewicz napisała o pewnej starszej pani, która od lat pomaga świętemu Mikołajowi. Historia przypomina, że są wokół nas dobrzy ludzie; dobrzy w bezinteresowny sposób. Iż sprawianie prezentów daje często więcej radości niż ich otrzymywanie. Świetna, pogodna historia. Ciekawa jestem, czym Madzia zaskoczy mnie następnym razem... 
Z ogromną przyjemnością zaglądałam przez rozświetlone okna.  Podgladałam zwyczajnych ludzi z ich codziennymi oraz świątecznymi emocjami. 
Jednego mi tylko odrobinę zabrakło - myślałam, że skoro bohaterowie są mieszkańcami jednej kamienicy, opowiadania będą ze sobą jakoś powiązane. Niestety okazało się, że nawet 
w świątecznym zbiorze trudno stworzyć więzi społeczne, zadbać o dobre sąsiedzkie relacje... Powiązane są ze sobą tylko trzy ostatnie historie - dobre i to:)


Przedświąteczny czas skłania mnie do wspomnień.  Z racji, że to moja pierwsza wigilia jako blogerki chciałabym spisać to, co w mojej głowie pojawia się w czasie przedświatecznym odkąd mieszkam w Irlandii
Sięgam pamięcią najdalej jak mogę.  Przypominam sobie wigilię w małej kurpiowskiej wiosce w domu mojej babci. U mamy mojej mamy. W niewielkim domu spotykało się czasem nawet kilkadziesiąt osób - mama miała pięcioro rodzeństwa, wiadomo że każdy przyjeżdżał ze swoją drugą połówką, z dziećmi. Pod dachem wisiał pająk, ale nie na  pajęczynie, o której ktoś zapomniał i nie obmiótł na święta, tylko starannie wykonana ozdoba ze słomy, papieru i  bibuły. Na choince wisiały jabłka i cukierki oraz samodzielnie wykonane papierowe łańcuchy. Pamiętam nawet świeczki na specjalnych klipsach, na które trzeba było bardzo uważać.  Było ciasno, gwarno, ale niezwykle ciepło i miło. Tego domu i moich dziadków już dawno  nie ma...
Czasami wigilię spędzalismy u rodziców mojego taty. Z najwspanialszą babcią pod słońcem, dla której byłam jedyną wnuczką. To babcia Apolonia  uczyła mnie jak gotować barszcz, robić makarony, ciasta oraz pierogi. Tylko ona robiła je z jagodami - do dziś takie właśnie pierogi to część naszej kolacji wigilijnej. Z dziadkiem chodziłam sprawdzać, czy zwierzęta przemawiają ludzkim glosem. Pamiętam, jak karmiłam je opłatkiem. Ten obraz też już tylko w mej pamięci...
Święta z braćmi i rodzicami w mieszkaniu w bloku... Też niezapomniane. Mama wiecznie zapracowana, więc byliśmy z braćmi bardzo zaangażowani w przygotowania, bo inaczej świąt, by nie było...  Żarty podczas robienia sałatek - cenne wspomnienia... I pierwsze prezenty robione sobie wzajemnie . I niezmienne taty życzenia -  oby w przyszłym roku  znów móc się spotkać, żeby nikogo nie zabrakło... Moi rodzice juz nie mieszkają w tym bloku.  Moi bracia są dorosłymi, samodzielnymi mężczyznami i tylko czasami wspominam ich jako małych chłopców, którzy pomagali mi lepić pierogi...
Na zawsze zapamiętam pierwszą wigilię w domu moich teściów. Z mężem... Gdy serce jeszcze trochę rwało się do rodzinnego domu. Gdy z teściową ustalałyśmy, co przygotujemy. Co ją wnoszę  do ich domu. Czego oni nauczą mnie... Pamiętam te wzruszenia. Wiem, że teraz mnie czytają - dziękuję. Jestem czlonkiem tej rodziny już tyle lat... Po kolacji zawsze szliśmy do dziadków mojego męża. Tam przyjeżdżała też szwagierka Ania. Z fajnymi synami - Pawłem i moim chrześniakiem Mateuszem. Żarty, rozmowy do późna,  prezenty - to nic, że czasem nietrafione. Z przyjemością do tych wspomnień wracam.
I wyjazd tu... Wiele zmienił. Przewartościował. Pokazał że rodzice i dziadkowie są ważni, ale najważniejszą relację tworzę tu i teraz z mężem i dziećmi. O świętach  decyduję ja. Sama muszę o wszystko zadbać. Kiedyś mi powierzano proste zadania, teraz ja muszę je powierzać moim córkom. Muszę nauczyć je tego, co mi przekazano.  Muszę zadbać o to, by nie zakręcić się w przedświątecznej gorączce i nie zapomnieć o tym, że ważny jest wspólnie spędzony czas, iż najważniejsi są moi bliscy. Na stole będzie pusty talerz -  patrząc na niego będę wspominać tych, którzy odeszli na zawsze,  ale także tych,  którzy wiem, że nas kochają i za nami tęsknią. My też tęsknimy... 
Mam zwyczaj kłaść na tym talerzu kawałek opłatka. Zawsze wtedy płaczę...

Wszystkim chciałabym złożyć serdeczne życzenia. 
Przede wszystkim mojej rodzinie w Polsce. Mojej przyjaciółce, bliskiej mi jak siostra - Aniu, jesteś kochana! Jej mężowi, który niedawno na zawsze pożegnał  mamę. Jej dzieciom - przystojniakowi Krzysztofowi oraz prześlicznym bliźniaczkom Oldze i Lenie. Bardzo ciepło myślę o pani Danusi. Mojej przyszywanej babci.
Najlepsze życzenia oraz kawałek opłatka dla mojego brata - wiecznie zapracowanego inżyniera; kawałek dla kuzynki Moniki w Anglii. Dla przyjaciół z Suchej Beskidzkiej. Dla tych, którzy tu w Irlandii są nam jak rodzina: Staszek z Anią, Ewa z Adamem.  Wspaniałe kobiety z polskiej szkoły (oraz mężczyźni - żeby nie było, że nie pamiętam).  Wszyscy młodzi  ludzie z którymi często się spotykam - harcerze, maturzyści - od nich czerpie mnóstwo energii. Myślę ciepło o wszystkich ludziach wokół mnie.
A także  o wszystkich, których poznałam dzięki blogowaniu - życzenia przesyłam Kasi Hordyniec, Ani, Magdzie, Piotrkowi Z.,  pani Joannie P., Żanecie, Asi, Agacie.... Wszystkim czytającym mnie. 

Kochani  - wesołych świąt. Zdrowych. Beztroskich. Pięknych. Zaczytanych. 
Niech ten wyjątkowy czas w roku będzie dla Was wytchnieniem, źródłem siły i radości. 



sobota, grudnia 20, 2014

Gdy nie można wziąć się w garść... "Dziewczynka z balonikami" Agnieszka Turzyniecka

W domu juz pachnie piernikami. W rogu stoi choinka. Prezenty popakowane. Mogę myśleć o świętach, ale najpierw muszę uporać się  z uczuciami, które wywołała we mnie książka Agnieszki Turzynieckiej "Dziewczynka z balonikami" - rozłożyla mnie na łopatki... Czuję się emocjonalnie rozbita. 
Już dawno nie trafiłam na książkę, którą przeczytałabym od razu przy jednym podejściu... Jest co prawda krótka,  ale niezwykle mocna. 
Na chwilę przed lekturą rozmawiałam ze znajomym o tym, że nie może poradzić sobie ze swoimi emocjami, że będzie musiał swój stan skonsultować z psychologiem - długo rozmawialiśmy o problemach osób z depresją. Kończąc rozmowę powiedziałam, że idę czytać. Dodałam, że czuję, że muszę sięgnąć po tę akurat  książkę. Rozmawialiśmy o tym, czym kieruję się wybierając kolejne lektury. Powiedziałm, ze najczęściej jest to intuicja. Jakże się zdziwiłam wchodząc w świat stworzony przez Agnieszkę Turzyniecką; jak bardzo temat książki był mi bliski, mojej dopiero co zakończonej rozmowie. Ileż odnalazłam w niej wspomnień...
W problemach głównej bohaterki zobaczyłam siebie, moje problemy z porozumieniem z własną mamą.  Przypomniały mi się jej słowa, które dołowały mnie przez lata. Nie mam odwagi, by głośno o nich napisać, ale pomimo upływu tylu lat wciąż bolą. I siedzą gdzieś z tyłu głowy pomimo tego, że z mamą teraz umiem rozmawiać. 
 Z bólem czytałam o myślach samobójczych bohaterki. O tym, jak głęboko i mocno siedzą w głowie osoby dotkniętej chorobą.  Mój wujek niestety przegrał walkę z chorobą alkoholową i depresją. Nikt w rodzinie nie umiał mu pomóc. Wybrał sposób rozwiązania problemów...

Te osobiste czynniki nałożyły się się na odbiór "Dziewczynki z balonikami". 

Jak zwykle nie będę książki streszczać -  jest krótka, ma prostą fabułę, ale tkwi w niej niezwykła moc. Ileż w niej mieści się uczuć, emocji, rozterek, bólu, złości i gniewu... Nie sposób opisać, a co jeszcze bardziej wartościowe dla czytelnika - więcej wywołuje. To jest główny atut powieści Pani Agnieszki. 
Do tego ta  pierwszoosobowa narracja...  Wejść w skórę osoby z poważnymi problemami psychicznymi, napisać książkę o wewnętrznych zmaganiach, o trudnych wspomnieniach, a jednocześnie zachować taki spokój relacji - chapeau bas!

 Główna bohaterka - dwudziestosiedmioletnia Marlena mieszka w Niemczech. Mieszka sama w maleńkim mieszkaniu, w którym nie ma nawet łóżka. Gdy wraca zmęczona z pracy, kładzie się na materacu, by następnego dnia znów wyjść do pracy... Jej wyjazd z Polski był formą ucieczki, próbą udowodnienia sobie i światu, że sobie poradzi, iż jest zaradna, samodzielna... Różnie jej to wychodzi. Są etapy, gdy czuje się superwomenką, by za chwilę popaść w czarną rozpacz.
Ta huśtawka nastrojów doprowadza ją do szpitala psychiatrycznego. Jej pobyt na kolejnych oddziałach przypomina wędrówkę po kolejnych poziomach piekła... Rozmawia ż innymi pacjetami, poznaje ich historie, obserwuje inne psychiczne zaburzenia. Ma wrażenie, że nikt ani nic nie jest jej w stanie pomóc. Czuje się samotna. 
Z rozmów z lekarzami można  dowiedzieć się, jak wyglądała przeszłość Marleny. Dziewczyna opowiada  o problemach z kontaktami społecznymi, z nadwagą,  z niską samooceną, a przede wszystkim mówi o swojej rodzinie, o swojej matce, która nie potrafiła jej kochać, a bynajmniej nigdy o tym nie mówiła. Trudna, toksyczna więź z matką zaważyła na całym życiu. Jakże dobrze rozumiem rozdarcie między uczuciem miłości i przywiązania a żalu i bólu....
I słowo klucz - depresja, którym sobie często buzię wycieramy... W powszechnej opinii przecież to bzdura, wystarczy wziąć się w garść i przestać się wygłupiać, wziąć do roboty... Nie przyjmujemy do wiadomości myśli o tym, że jest to choroba. Poważna. Nowotwór emocji... Wg WHO to jeden z najpoważniejszych problemów zdrowotnych na świecie.  
Marlena jest inteligentną i wrażliwą kobietą, niezależną, więc w powszechej opinii nie ma prawa chorować. Pracuje sobie za granicą, tylko na siebie zarabia dobre pieniądze, języki zna - czego jej do szczęścia trzeba... Ci wykształceni przecież sobie radzą z problemami, tyle książek przeczytali... W głowach im się przewraca... Jakże to złudne... Skąd ja to znam?... 

Dziewczynka z balonikiem. There is always hope
Motym dziewczynki z balonikiem znałam od dawna. Nie wiedziałam, że jest tak popularny. Zamieszczone przeze mnie rysunki na murze to  dzieła Banksy'ego z serii  Balloons girl ( Tu więcej dzieł Bunksy"ego). Zwróćcie uwagę na podtytuł powyższego...

Flying Balloon Girl 
"Na wszystkich pani rysunkach są małe dzieci. Na większości z nich znajduje się mała dziewczynka. To pani jest ta dziewczynką. Pani wciąż jest tą małą dziewczynką, która szuka akceptacji i miłości. Pani Marleno, proszę pozwolić jej dorosnąć. Niech pani zwróci uwagę, że ta dziewczynka jest zawsze uśmiechnięta. Ale pani już nie jest dzieckiem. Najwyższy czas, żeby stać się uśmiechniętą kobietą" (s. 48)
Trzeba chcieć zajrzeć w głąb duszy dziewczynki z balonikami. Trzeba przynajmniej mieć odwagę spojrzeć jej w oczy. 
Czy muszę polecać?
Jesli macie odwagę zmierzyć się z trudnymi emocjami, na pewno przeczytacie...


środa, grudnia 17, 2014

Oddać hołd ofiarom I Wojny Światowej

Ten post miał mieć  tytuł "Ostatnie takie lato", ale podczas lektury książki Theresy Revay zrozumiałam, że ukazanie schyłku ery brytyjskiej arystokracji jest tylko elementem tej powieści. Im dłużej czytałam, tym bardziej uświadamiałam sobie, czemu fabuła tak silnie jest osadzona w czasach wojennych. Doceniam wysiłek włożony w zarysowanie historycznego tła, bo dzięki temu autorce udało się pokazać ogrom zmian społecznych, a także straszny czas I Wojny Światowej.
Czytałam wiele niepochlebnych opinii o tej książce - nawet je trochę rozumiem, bo sama mam pewne krytyczne uwagi, ale ogólnie uważam książkę Theresy Revay "Ostatnie lato w Mayfair" za dobrą i wartościową pozycję.
Czemu?
Autorka bardzo przygotowała się do pisania tejże powieści, na końcu ksiązki podaje żródła z jakich korzystała. Dzięki temu powstał wiarygodny, ciekawy portret pewnej epoki. Zastanawiam się, czy nie napisać, że czytałam o dwóch epokach - tej sprzed wojny i tej po jej wybuchu...
W 1911 roku spokój życia rodu Rotherfieldów  zostaje zmącony. Rodzina z czterystuletnią historią musi zmierzyć się z  coraz wyraźniejszymi zmianami społecznymi, politycznymi i technicznymi. Aroganccy, uznajacy bogactwo za coś co im się słusznie  należy; pewni, że stanowią elitę są zaskoczeni tempem zachodzących zmian. Gdy umiera lord Rotherfield w rodzinnej posiadłości zostają zatrzymane wszystkie zegary, zakryte są  lustra, jednak to nie zatrzymuje postępu. Kolejny z rodu, już czternasty, lord Julian Rotherfield musi zmierzyć się z problemem reputacji siostry Evangeline, która  wspomaga sufrażystki i co chwilę pakuje się w nowe kłopoty. Musi zadbać o to, by druga z sióstr - Victoria, która przed chwilą bawiła się na balu debiutantek, dobrze wyszła za mąż. Musi też uporać się  z problemami, których przysparza mu brat Edward - pilot aeroplanu, kochliwy, lekkomyślny i próżny młody człowiek. Ciągle coś musi...  Przede wszystkim jednak w swoim sercu musi rozstrzygnąć dylemat, co jest dla niego ważniejsze: obowiązek czy uczucie...
Najbardziej spodobała mi się postać Evie  - jej intuicyjna inteligencja, prawość serca tylko nieznacznie zmącona próżnością, jej zangażowanie w pomoc biednym rodzinom z robotniczego East Endu pokazuje ludzką twarz angielskiej arystokracji.
Tłem dla losów tego rodu jest Historia. Świadomie używam wielkiej litery, bo należy ją uznać za jedną z bohaterek. Pierwsze loty aeroplanami, pojedynki z sekundantami, rekordowy upał sierpnia 1911 roku, obrady brytyjskiego parlementu, zatonięcie Titanica, strajki robotników czy wspomniane walki sufrażystek ... Czytałam o świecie, z którego  zniknęli psi postrzygacze  i ptasi trenerzy - przerywałam lekturę, by to sobie wyobrazić. Czytałam o spacerach po pałacowych ogrodach z pawilonami chinskim  i  rzymskimi świątynkami...
Niesamowity  rozmach autorki zrobił na mnie wrażenie. Ta historia miała zadatki na piękną, epicką sagę. Jednakże  trudno powiedzieć, by ta historia mnie porwała. Płynie ona spokojnie, niemal leniwie. Brak tu niespodziewanych zwrotów akcji czy choćby jej przyśpieszenia.  Dlatego też lektura przebiega raczej powoli i bez emocji. To właśnie  tego zabrakło tej powieści - napięcia! Bohaterowie  kochają, nienawidzą, walczą , a nawet  przegrywają – ale nie umiałam się zaangażować w ich losy.
Fabułę spowalniają ciekawie, ale nużące fragmenty, np. o laicyzacji Francji czy pracy brytyjskiego parlamentu, wzmianki o trudnym sąsiedztwie Irlandii i Anglii - przysypiało mi się...
Każde wydarzenie zostało  opisane  pięknym, bogatym językiem, niemal arystokratycznym, gdyż  dużo w nim wyszukanych zwrotów i słów, tak w dialogach, jak i w narracji, ale zdecydowanie niecodziennym (np. primogenitura, dyzenzoltura).
 Zawsze powtarzałam, że cenię sobie piękne dobrane słownictwo,  ale ta książka jest dowodem na to, że zbyt okrągłe zdania sprawiają, że fabuła gubi  płynność, powieść przez to stała się ciężka i duszna.
Uważny czytelnik w tym momencie mógłby mi zarzucić nierzetelność. Pisałam, że to dobra książka, a wymieniam tyle jej wad. Moim zdaniem, to, że w tej powieści jest tak dużo Historii, iż ona jest tak, a nie inaczej pokazana, jest po coś. 
Znaczenie takiego obrazowania zrozumiałam w trakcie opisów działań wojennych oraz szpitali polowych.
Myślę, że przepych, buta czy arystokratyczne rozkapryszenie zostało pokazane tak pomnikowo, tak monumentalnie, by wyraźniej ukazać okrucieństwo czasów wojny.
Losy bohaterów czasami są tylko zarysowane, w kilku zdaniach przedstawione jest to, co mogłoby być oddzielnym rozdziałem - budziło to moją irytację. Ale jednocześnie dochodziłam do wniosku,  że losy jednostki - choćby szlachetnie urodzonej - nie są tak istotne jak los pokolenia. Autorka niezwykle autentycznie oddała warunki na froncie, czy walkę pielęgniarek o życie żołnierzy. ale przede wszystkim wspaniale pokazała trudne dojrzewanie tego złotego pokolenia zmuszonego do przewartościowania dotychczasowych zasad. Do poukładania swojego świata na nowo. To prawda, że momentami raził ten monumentalizm i dydaktyzm, ale w kontekście tego, z czym musieli się zmierzyć członkowie rodu Rotherfieldów, myślę, ze był zamierzony i chyba potrzebny.
Wyobraźcie sobie np. opis szpitala polowego w zamku hrabiego du Forestel - ranni poukładani na marmurowych podłogach, na zamkowym dziedzińcu; ze ścian patrzą na to przodkowie. Wszedzie czuć straszny zapach gangreny, eteru, jodoformu, brudu, ekskrementów, krwi... Zamiast karet czy rolls royców  podjeżdżają ambulanse...

Widziałam gdzieś porówniania książki z serialem "Downton Abbey" - i owszem są całkiem wyraźne podobieństwa, jednak  mi książka kojarzyła się głównie z obejrzanym niedawno w polskiej telewizji   miniserialem "Wielka wojna". Porównując "Ostatnie lato w Mayfair" do tych seriali, można w skrócie podsumować - ostatnie chwile świata arystokracji.
Polecam wszystkim, którym nie przeszkadza nieśpieszna akcja. ceniącym historię i pięknie zbudowane zdania oraz wielbicielom serialu "Downton Abbey".
Moja ocena 5/6













piątek, grudnia 12, 2014

"Bodyguard" w Kinsale

 Byłam na rewelacyjnym przedstawieniu. Byłam na przedstawieniu przygotowanym przez uczniów.  Ogladałam wczoraj spektakl "Bodyguard" w szkole moich córek -  w Kinsale Community School. Miałam pisać o ostatnio przeczytanej książce, ale jestem pod tak dużym wrażeniem, że spróbuję opisać to, co widziałam. Oczywiście, według mnie,  najważniejszą osobą  była skrzypaczka -  moja córka Natalia.  Zagrała wspaniale! Ze wszystkich swoich dzieci jestem dumna, ale wczoraj moje myśli zdominowało moje najstarsze dziecko. Zewsząd słyszałam, że jest amazing, incredible... Niesamowita po prostu - jakże nie być dumną, gdy się wie, ile musi na taki efekt pracować... Miała 90 stron nut... Oprócz niej w orkiestrze byli sami dorośli - wykształceni muzycy.
 Jednakże nie o tym chciałam pisać. Wiem, jak wyglądały przygotowania; wiem, jakie były wsparcie szkoły, widziałam efekt. I odczuwam żal i smutek, bo pamiętam, jak wyglądały prace nad jakimikolwiek przedstawieniami w Polsce, gdy pracowałam w szkole.  Nieco inaczej... Zawsze zmagałam się z różnymi problemami. Trzeba było zmotywować uczniów, namówić, żeby chcieli zostać po lekcjach. Trudno było się doprosić o wsparcie dyrekcji, więc o wszystko trzeba było zadbać samemu. Pamiętam, jak w domu robiłam różne dekoracje lub stroje. Zawsze cieszyłam się z efektu pracy swojej i swoich uczniów, ale nigdy nie doczekałam się żadnych podziękowań. Przykre...
 Tu przygotowania do spektaklu trwają kilka miesięcy. Są castingi wśród uczniów - im zależy na udziale. Wszyscy chętni dostają jakąś rolę. Na scenie lub w obsłudze. Zaangażowanych zostało ponad 50 uczniów i kilku nauczycieli. Szkoła dba o profesjonalne nagłośnienie, oświetlenie, stroje,  scenografię, reklamę.  Wiem, ile czasu wszyscy spędzili na próbach, np. niemalże całą niedzielę
 (od 13 do 22 - wyobrażacie sobie,  żeby w polskiej szkole ktoś chciał spędzić tyle czasu?!) Dziewczyna grająca Rachel widać było, że długo  pracowała nad śpiewem. Miała wypracowany każdy sceniczny ruch. I może nie dorównała Whithey Houston,  ale i tak była fantaastyczna. Wszyscy byli świetni. Wśród uczniów były charakteryzatorki i  fryzjerki, więc aktorzy prezentowali się wyśmienicie.
 Integralną cześcią przedstawienia były filmiki zrobione poza szkołą,  a wyświetlone na tablicy multimedialnej. W tych filmikach wystąpiła szkolna dyrekcja, lokalne VIP-y - wszyscy z humorem, z dystansem do siebie. Największą furorę zrobił jeden z nauczycieli,  który wyszedł na scenę w stroju kowboja  i zaśpiewał. Rewelacja! Uczniowie wystawiali "Bodyguard" - na podstawie filmu. Wyobraźcie sobie, że zrobili to całkiem wiernie. Mick Jakson wyreżyserował melodramat, wersję z Kinsale można określić jako komedię, gdyż tutejszemu reżyserowi udało się wpleść sporo odniesień do irlandzkiej rzeczywistości.  Show trwało prawie dwie godziny - w szkole można było kupić popcorn, lody, specjalnie przygotowane foldery. Rewelacja! 
Usłyszałam wiele  znanych kawałków -  "I wanna dance with somebody", "All at once", "Candy", "Demons" ("Imagine Dragons") i słynne "I will always love you". Największe wrażenie zrobiło na mnie "Bohemian Rhapsody"... Spektakl zakończyły fontanny sztucznego ognia oraz serpentyny. 
Następne show za dwa lata, może zagra moja druga córeczka...


Odtwórczyni głównej roli


Wspaniała choreografia


Fantastycznie tańczący młodzi mężczyźni



I świetnie tańczące dziewczęta


Orkiestra - ta ślicznotka ze skrzypcami to moja Córka


Uśmiałam się do łez podczas występu No Direction


Finał - wszyscy na scenie. Brawo! Brawo! Brawo!


A takie plakaty można było zobaczyć w wielu miejcach w Kinsale


środa, grudnia 03, 2014

Nic ważnego

Listopad się skończył. Czas przecieka mi między palcami. Nie poznaję sama siebie - brakuje mi energii, weny, pomysłów. Mam ochotę na nicnierobienie. A nawet nicniemówienie... Nawet czytać mi się za bardzo nie chcę... Czyżby przesilenie jesienno-zimowe? Chociaż w Irlandii wciąż jest zielono... Magda Witkiewicz ciągle zwracała na to uwagę. Nie mogła się nacieszyć listopadową zielenią. Zaczynają kwitnąć właśnie krzaczki - takie  żółte i  kolczaste, mocno pachnące  - niemalże identycznie jak waniliowa choinka kupowana na stacji benzynowej. Nic i nikt ich nie rusza - kłują bardzo mocno. Rozsiane przy niskich murkach razem z jeżynami stanowią naturalne ogrodzenie dla owiec i krów wciąż  pasących się na pastwiskach.


Dojrzewają ostrokrzewy, czuć zbliżające się święta. Wszędzie są już widoczne świąteczne dekoracje. W domu przygotowania do świąt - staram się zmobilizować: sprzatam, myślę o koniecznych sprawunkach, ale nie umiem się tym cieszyć. Najbardziej przeżywa ten czas moja Gabrysia - ona lubi widzieć we wszystkim sens i zasadność, więc nie dość, że mi pomaga, to jeszcze ciągle podpytuje. Tłumacząc jej - rezolutnej pięciolatce- zasadnicze kwestie, sama porzadkuje myśli...


Ekscytacja związana z pierwszym dniem w nowej szkole dawno wyparowała, za nami trzy miesiące  roku szkolnego. Dziewczyny w gimnazjum mają za sobą  tydzień egzaminów - żadnych lekcji - uczniowie idą do szkoły, by zaliczać kolejne przedmioty. To stresujący czas dla mnie, ale przede wszystkim dla nich. Wywiadówka jednak nas uspokoiła - każdy z rodziców chciałby słuchać podobnych pochwał. Posprzeczaliśmy się z małżonkiem, kto ma pójść - padło na niego. Wrócił dumny i zadowolony. Tu nie ma jako takich zebrań z rodzicami. W wyznaczonym czasie nauczyciele czekają na rodziców i rozmawia się indywidualnie.
Gabrysia przeczytała mi kilka dni temu swoją pierwszą książeczkę po angielsku - kilknaście wyrazów, ale przeczytanych samodzielnie - jestem dumna!
Nie wiem, czy wiecie, ale w Irlandii jest inny system uczenia czytania - dzieci czytają globalnie - uczą się całych wyrazów. Spellingowanie to następny etap. Gabi ma problem, bo w irlandzkiej klasie uczą ją właśnie tak, a gdy w niedzielę idzie do polskiej zerówki, uczy się pierwszych literek.  Jeszcze na dodatek inaczej wymawianych... Ale daje radę. Dajemy...
Ostatnio czytaliście u mnie o wizycie Magdy Witkiewicz - to było dla mnie niesamowite wyróżnienie. Czułam się ważna. Okazało się, że z Magdą i Anią szybko nawiązałyśmy bardzo dobry kontakt. Niemalże codziennie się z sobą kontaktujemy. Jestem na bieżąco informawana o tym, na jakim etapie procesu wydawniczego jest najnowsza książka Magdy "Pierwsza na liście". Z przeczytanych fragmentów wiem, że ta książka ma szansę zrobić wiele dobrego. Już nie mogę się doczekać... Kibicuję jej bardzo.
Nic ostatnio nie recenzowałam, bo czytałam książkę, której jeszcze nie ma. To znaczy jest, została napisana, ale jeszcze nie wydana. Zajmowałam się trochę korektą. Niestety nie mogę zdradzić szczegółów, ale mam nadzieję, że autorowi uda się znaleźć wydawnictwo, które ją wyda... Muszę trzymać kciuki... Po rozmowach z ludźmi pióra nieco inaczej spojrzałam na wiele kwestii, o których nigdy nie myślałam, nie zdawałam sobie sprawy, jak trudno wydać książkę, jak wiele pracy to wymaga...

Szukalismy z mężem prezentów dla dzieci - bawiliśmy się w Mikołajów. Muszę o tym napisać, bo wygląda to inaczej niż w Polsce. Sklep z zabawkami otwarty jest do 11  w nocy. Niesamowity wybór - półki pod sam sufit. Do ostatniej chwili jest w nim tłoczno. Ludzie mieli kosze pełne zabawek... Płacili za nie po kilkaset euro. Nikt mi nie wmówi, że w Irlandii jest kryzys...



Myślę  o porządkach w swojej biblioteczce - czy bylibyście zainteresowani zakupem  w ogóle niezniszczonych książek? Może polscy  corkowianie?  Wiem, że jedzie do mnie karton kolejnych książek, a ja nie mam miejsca na półkach... Dajcie znać.


Wybaczcie chaos wpisu... Chciałam napisać o tym, co aktualnie mnie zajmuję - wiem, że niektórzy czekają na wieści z mojego zielonego wzgórza.
 Pomimo,  że jest już grudzień, to piosenka  będzie listopadowa... Jeszcze chwila jesiennej zadumy, jeszcze trochę pomilczę, by za moment wpaść w wir świątecznej gorączki...


poniedziałek, listopada 24, 2014

Mój weekend z Magdą (Magdalena Witkiewicz w Cork - relacja i wywiad)

Magda Witkiewicz w Irlandii!!! Długo nie mogłam uwierzyć, że jedna z najsympatyczniejszych pisarek przyjęła moje zaproszenie. Byłam zestresowana i podekscytowana, ale szybko okazało się, że Magda jest bardzo ciepłą i otwartą osobą - pierwsze lody zostały przełamane od razu na dworcu. Razem z Magdą oraz Anią - przyjaciółką pisarki, spędziłyśmy bardzo intensywny, acz wspaniały czas. W piątek wieczorem pokazałam dziewczynom St. Patrick Street, gdzie najbardziej Magdzie spodobał się Penny's - sklep, w którym kupiła sobie cieplutkie onesie - piżamkę - pokazywała się w niej na swoim facebookowym fanpage'u. Nie miałyśmy zbyt wiele czasu na zwiedzanie i zakupy, gdyż weekend był zarezerwowany dla polskiej szkoły w Cork. Magda spotkała się z uczniami klas 4-6 oraz z gimnazjalistami - miałam przyjemność towarzyszyć Magdzie podczas tych spotkań. Uczniowie mieli okazję posłuchać o tym, jak powstaje książka, jak wygląda proces wydawniczy, skąd czerpać inspiracje. Autorka opowiadała o wartościach płynących z czytania książek. Zachęcała do sięgania nie tylko po lektury oraz do tworzenia własnych tekstów.


  Obserwowałam, jak szybko Magda nawiązuje kontakt z dziećmi, jak zyskuje ich sympatię, cierpliwie odpowiada na pytania oraz rozdaje autografy. Podczas spotkania z maturzystami, którzy będą zdawać egzamin z języka polskiego jako obcego mogłam posłuchać, jakich rad pisarka udziela tym, dla których język ojczysty czesto jest trudniejszy niż język angielski. 
Sobotni wieczór spędziłyśmy razem z nauczycielami z SPK w Cork - bylismy w pubie The Cotton Ball, gdzie był kominek, biblioteczka oraz lokalne piwo -  najlepsze z sokiem z czarnej porzeczki:)
W niedzielę po południu odbyło się spotkanie dla dorosłych - tłumów nie było, ale Ci, którzy przyszli (a nawet przyjechali z Dublina), byli bardzo zadowoleni - Magda opowiadała m.in. o tym, jak łamała protokół dyplomatyczny w Wietnamie:)
Wieczorem mogłyśmy poczuć się jak bohaterki filmu "P.S. I love you" - siedziałyśmy w małym pubie Folk House w Kinsale, wpatrując się w  przystojniaka z gitarą. Śpiewał fantastycznie... Gdy chciałam kobietki odwieźć do hotelu, obie rozmarzonym głosem odpowiadały: Jeszcze trochę...  
Poniedziałek też spędziłyśmy razem - wyjechałyśmy z miasta. Pokazałam dziewczynom irlandzkie krajobrazy: wioski, wąskie dróżki, klify oraz kamieniste plaże, gdzie Magda zastanawiała się, ile kamieni może wywieźć do Polski i co na to powiedzą celnicy na lotnisku. Zjadłyśmy tradycyjny obiad - fish and chips w małej restauracyjce z widokiem na zatokę. Byłyśmy w Cobh, skąd w swój ostatni rejs odpłynął Titanic...
We wtorek -  ostatnie zakupy - przede wszystkim dla dzieci Magdy, ostatnie zwiedzanie - trzeba przecież być na English Market oraz wieczór z moją rodzinką... Wspaniały!



W tak zwanym między czasie udało mi się namówić Magdę na krótką rozmowę:

E.: Irlandia przyjęła Cię piękną pogodą. Nie poznalaś typowej irlandzkiej pogody...Będziesz musiała wrócić... A z tego co zobaczylaś, co Ci się podobało? Co zrobiło największe wrażenie ?

M.W.: Tak najbardziej szczerze, to gościnność Twoja i Twojej rodziny! Nie podlizuję się zupełnie. Po raz kolejny podczas mojej "służbowej" wyprawy czułam się jak królowa. A jeżeli chodzi o pogodę, to mówiłam ci przecież, że mam zawsze szczęście.
Największe wrażenie zrobił na mnie klif samobójców. Niestety nie pamiętam jego oficjalnej nazwy. (E: Old Head) I to miejsce, gdzie kazałaś mi skakać po skałach. (E: Nohoval Cove) No i kamienie! Co za cudne kształty, kolory! Oczywiście pomijam ten zachwycający, który okazał się kawałkiem betonu :) I małe domki, górzyste Cork. No i oczywiście pub irlandzki! I ta muzyka na żywo! Wiesz co? Podobało mi się WSZYSTKO!

Marzę o domu nad oceanem. Chociaż na tydzień wakacji. I marzę, by zobaczyć wrzosowiska, gdy są fioletowe. Mam nadzieję, że jeszcze zobaczę!

E.: Byłaś gościem SPK w Cork. Co myślisz o tej szkole? Jak przyjęli Cię uczniowie?

Czułam się tam jak w Polsce. Spotkania z dziećmi zawsze są sympatyczne. Tutaj przywitał mnie irlandzki skrzat! Nigdy nie widziałam tylu ilustracji do "Lilki i spółki" naraz:). Spotkania z maturzystami trochę poważniejsze. Mam nadzieję, że wszystkim się podobało!
E.: Jak wspominasz swoją szkołę? Twój ulubiony przedmiot? Czy juz wtedy lubiłaś pisać? Jak były oceniane Twoje wypracowania?

Czy wiesz, że ja nie pamiętam mojego ulubionego przedmiotu? W liceum chyba matematyka i język polski. Ale nie było takiego przedmiotu, który w całości lubiłam. Uczyłam się dobrze, a nawet bardzo dobrze. Z maturą z polskiego wiąże się fajna historia. Nastawiałam się na analizę wiersza. Wychodząc, powiedziałam mojej mamie, że jak będzie Herbert, to zdałam, a jak Miłosz, to oblałam. Mama sterczała cały poranek przy radiu. Wtedy internetu nie było. I co? "Ballada" Czesław Miłosz. Mama pół dnia załamana. Wróciłam do domu i stwierdziłam, że "jakoś" mi poszło. Kilka dni później zobaczyłam przy telefonie kartkę z małym zapiskiem "MASZ SZÓSTKĘ". Taty nie było w domu. Dzwonię do niego.
- Tata, co to za kartka?
- Która?
- No ta, że mam szóstkę.
- No jakaś koleżanka dzwoniła. Że masz szóstkę.
- Szóstkę???? Z czego?
- Nie wiem.
- A jaka koleżanka dzwoniła?
- Zapomniałem nazwiska. Przedstawiała się.
- Tata z matury mam szóstkę? Z polskiego?
- No chyba tak.
Zatem jak widzisz, oceny miałam dobre i dla moich rodziców było to zupełnie naturalnym stanem:)
Wypracowania kochałam. Najbardziej lubiłam wymyślać historie. Już wtedy.

E.: A jak w ogóle wspominasz swoje dzieciństwo? Byłaś grzecznym dzieckiem? Co najbardziej szalonego zrobilas ? A co jeszcze chciałabys zrobić, może jakiś skok na bungee lub coś w tym stylu ?

Ja myślę, że byłam zbyt grzeczna! Czasem trochę pyskowałam. Ale pamiętam, że co roku na wiosnę byłam dumna, że JESZCZE nie mam obdartych kolan. I za każdym razem, gdy o tym pomyślałam, to się przewracałam i zdzierałam te kolana. Czy ja zrobiłam coś zwariowanego w dzieciństwie? Nie pamiętam. Trochę zaczęłam wariować potem... Weszłam na Kilimandżaro, miałam afrykańskie warkoczyki, zrobiłam kurs nurkowania. Ale czy to szalone? I wiesz, nie ma takiej ceny, którą by mi zapłacono, bym skoczyła na bungee!!! Ja tchórz straszny jestem. Widziałaś mnie na skałkach! Czy ja wyglądam na kogoś, kto by skoczył na bungee?:)

E.: Jaką jesteś mamą?

Oj. Z wyrzutami sumienia. Że tego za mało, że za mało czasu, że za mało troski, że za mało... Staram się być dobrą mamą. I wiesz? Chyba jestem. Rozmawiam z moimi dziećmi, śmieję się. Ale czasem zapominam o ważnych rzeczach. Na przykład... O tym, by im przypomnieć o umyciu zębów. Albo, gdy czasem chcę odpocząć, włączam im bajkę…

E.: Jaką książkę najbardziej lubiłaś w dzieciństwie? Czy czytasz ją swoim dzieciom? Jak oceniasz obecnie powstające książki dla dzieci? Które byś poleciła?

Nauczyłam się bardzo szybko czytać, już w wieku pięciu lat czytałam płynnie. I od tamtej pory czytałam niemalże codziennie. Dla dzieci polecam nieustająco Edith Nesbith i Astrid Lindgren. A ze współczesnych? Moja Lila kocha Holly Web i wszystko „Hollypodobne”. Czyli serię o zwierzątkach Liliany Fabisińskiej i Agnieszki Stelmaszczyk. Poza tym ja osobiście dobrze bawię się przy Mikołajku i przy książkach dla dzieci Leszka Talko. A mój Mateusz jest jeszcze na etapie traktorów i samochodów terenowych. Kiedyś wydał mi polecenie, bym napisała książkę o traktorze. To chyba jest wielkie wyzwanie.

E.: Zostawmy te wspomnienia. Powiedz, która swoją ksiażkę lubisz najbardziej? Która postać jest Ci najbliższa?

Chyba najbardziej lubię "Zamek z piasku". Gdy pisałam tę książkę, to czułam ją całą sobą. Smuciłam się wraz z bohaterami, cieszyłam się. Wolę chyba te moje poważniejsze książki: "Zamek..." i "Opowieść niewiernej". Najnowsza - „Pierwsza na liście” też jest wśród tych ulubionych. No, ale wesołe też lubię. Dla równowagi psychicznej. Wiesz, to tak, jakby matkę zapytać, które dziecko kocha najbardziej. Nie da się. Każde jest inne.

E.: Za chwilę w księgarniach pojawi się Twoja kolejna książka - opowiesz, czego możemy się spodziewać, jakie emocje towarzyszyły jej powstawaniu? Przecież to już Twoje 11 dziecko...

Tak za bardzo nie chcę zdradzać o czym jest ta książka, ale mogę powiedzieć, że jest to pierwsza moja powieść, gdzie nie chodzi tylko o miłość. Aż sama się dziwię, bo ja tak kocham romantyczne historie! Oczywiście jest wątek miłosny – nie byłabym sobą, ale tak naprawdę chodzi o przyjaźń. Kiedyś usłyszałam piosenkę Majki Jeżowskiej i Krystyny Prońko „Przyjaciółko mego serca wróć”. I to też mnie zainspirowało. „Pierwsza na liście” jest efektem kilku zbiegów okoliczności… Jakich? O tym będzie w książce. Ale będzie można popłakać, pośmiać się i wzruszyć.
E.: Masz pomysły na kolejne książki? Czego jeszcze mozna spodziewać się po Magdzie Witkiewicz?

Oj, mam pełno pomysłów. Czasem się boję, że tych pomysłów mi zabraknie, ale na razie są. Teraz będę pisać lekką komedyjkę o Augustynie Poniatowskim, lekarzu ginekologu, który sam nie odciął sobie jeszcze pępowiny od mamusi, potem coś poważniejszego. Potem pewnie znów śmiesznie i znów poważnie. Równowaga w przyrodzie musi być! J A czy czymś zaskoczę? Chyba nie. Kryminału chyba nie będę pisać. No, może dla dzieci. Bo moje dziecięce „Lilki” to takie prawie kryminały.

E.: I ostatnie pytanie - jesteś mamą dwójki fantastycznych dzieci, masz fajnego męża, jesteś docenianą pisarką, masz rzesze czytelniczek, dostałaś się na Akademię Filmową - o czym jeszcze marzysz?

Każdy ma swoje kłopoty...To co mówisz brzmi idealnie, ale jest zupełnie normalnie. Doceniam to wszystko co mam i się z tego cieszę. Dostałam się do szkoły filmowej na kurs adaptacji. Chciałabym kiedyś napisać taki scenariusz, by powstał z niego film. Chciałabym, by moje książki były tłumaczone na wiele języków. A jeszcze co do idealnego męża, to zakończymy naszą rozmowę pewnym akcentem.

- Madziaku, to kiedy ta twoja ksiażka wychodzi?
- W połowie stycznia
- A! To ta wanilia?
- Nie, wanilia wyszła w maju. Nie pamiętasz tytułu?
(mąż zrobił zbolałą minę)
- Hm.. Ostatnia… Pierwsza… Ostatnia… Wiem!
(Jego twarz rozjaśnił uśmiech)

- OSTATNIA W KOLEJCE!

Zatem widzisz, mój mąż ma taki sam stosunek do mojej twórczości, jak tata do szóstki z matury z polskiego!




E.:Madziu, bardzo Ci dziękuję za rozmowę, za to, że odwiedziłaś mnie i polską szkołę, która jest mi bardzo bliska. Bardzo dziękuję za wspólnie spędzony czas! Za wszystkie anegdoty i historie. Podobał mi się Twój zachwyt moim kawałkiem Irlandii - "bardziej zieloną zielenią"...
Dziękuję, że wzięłaś z sobą Anię - stałyście mi się bardzo bliskie...
Do zobaczenia!

wtorek, listopada 11, 2014

Być patriotą na obczyźnie



11 listopada - Narodowe Święto  Niepodległości. W Irlandii dzień jak co dzień -  normalny, deszczowy. Dzieci w szkole. Mąż w pracy. U nas w domu na stole białe i  czerwone róże. A po południu -  rozmowy o Polsce. Relacje z obchodów w telewizji. Co z tego rozumieją maluchy?  Niewiele, ale oglądamy, pokazując im ich ojczyznę. Omawiając ze starszymi córkami bieżace wydarzenia. Najmłodsi wiedzą, że ich babcie są w Polsce, ale uważają to za zupełnie naturalny stan. Starsze coraz lepiej czują się w Irlandii, więc nie możemy przestać im przypominać skąd ich ród...

Jak uczyć młode pokolenia Polaków  - tu urodzonych i tu przebywajacych  - polskości? Jak pokazywać polską kulturę?  To nie jest proste. Zależy mi na tym, żeby moje dzieci  znały ją, wiedziały, kim są i pamiętały, skąd się wywodzą.  Choćbym miała w Irlandii zostać, to nie pozwolę dzieciom zapomnieć o ich korzeniach. Wiem, że dla młodego pokolenia będzie to coraz większą abstrakcją  - coraz bardziej integrują się  z kulturą irlandzką.
 Bardzo dużo zależy od rodziców. Nieustannie muszą pracować nad świadomością swoich dzieci. Misją polskiej szkoły w Cork jest przede wszystkim propagowanie polskości we wszystkich wymiarach - uczenie języka, literatury, historii, geografii, zwyczajów... Ale jeśli rodzice nie będą pielęgnować troski o polskość w domach, to weekendowe zajęcia niewiele pomogą. Przykro czasami słuchać na szkolnych korytarzach Polaków komunikujących się ze swoimi dziećmi po angielsku. Przykro słuchać argumentów, że po co polskim dzieciom język polski, polska szkoła - przecież muszą się skupić na nauce w szkołach irlandzkich. Jasne, że  muszą - tam realizują obowiązek szkolny, ale muszą też wiedzieć, kim są! Ostatnio byłam wielce zbulwersowana po rozmowie z polską panią psycholog, która twierdziła, że nauka w polskiej szkole miesza dzieciom w głowach, że robi im krzywdę. Przy pierwszych problemach najlepiej zrezygnować, żeby nie stresować dziecka. Wrrr... To przykre, że tak myślą nawet wykształceni ludzie...

W uczeniu patriotyzmu  pomagają mi różne książeczki o Polsce. To bardzo ciekawe, kolorowe i przystępne propozycje dla rodziców, którzy chcą zaszczepić swoim dzieciom zalążki patriotyzmu i miłości do ojczyzny. To mądre przewodniki po polskich dziejach, obyczajach i kulturze. Naprawdę polecam!


Marcin Przewoźniak "Poradnik małego patrioty"


Joanna i Jarosław Szarkowie "Kocham Polskę. Historia Polski dla naszych dzieci"
Joanna i Jarosław Szarkowie "Kocham Polskę. Elementarz dla dzieci"


Małgorzata Strzałkowska "Mazurek Dąbrowskiego. Nasz hymn narodowy"



Jak objawia się nasz patriotyzm na obczyźnie? Wielorako! Polacy są widoczni. Organizują festiwale kultury polskiej, są polskie filmy w irlandzkim kinie, są msze św. w języku polskim w irlandzkim kościele, są polskie sklepy, zakłady. Polskich pracowników można spotkać we wszelakich irlandzkich przedsiębiorstwach, urzędach, szpitalach - są chwaleni i doceniani. Są różne polskie osiągnięcia, np. ostatnio byłam u Natalii w szkole na Awards Night - na rozdaniu nagród dla najlepszych - dumna byłam niesłychanie, gdyż jedną z najlepszych jest moja córka. Niech cała społeczność szkolna wie  - że polskie dziecko nie jest w niczym gorsze, że może być tak samo dobre, że może być lepsze!!!

Jak nas postrzegają?  Różnie, bo też różnie się pokazujemy, ale ogólnie Polacy sa cenieni, jesteśmy coraz bardziej zasymilowani, jesteśmy członkami tutejszych społeczności -  wzbogacamy je.

Jak nie cenić wolności, gdy można być, gdzie się chce... Mogę przeprowadzić się, gdzie chcę, mogę też wrócić - gdybym tylko zechciała... Jestem spokojna o los moich najbliższych - to największa wartość wolności.

Gdy czasem nie umiem się wysłowić, bez wstydu mówię, że jestem Polką, iż język polski jest moim pierwszym językiem i w nim umieć wyrazić swoje myśli  - Irlandczycy to rozumieją. Mówią, że ja w ich języku mówię, oni w moim nie - mam nad nimi przewagę.

Dopiero z oddali widać, co w naszej ojczyżnie jest najpiękniejsze, najbardziej wartościowe, za czym najbardziej tęsknię. Czego Irlandia nigdy mi nie da...
Poczynając od swojskich widoków: wierzb, brzóz, lasów sosnowych, przez obecność najbliższych aż po bycie wśród ludzi mówiących tych samym językiem... 
Uwielbiam polski smak słów, ich szelest... 

Norwid napisał, że  "Ojczyzna  - to wielki zbiorowy obowiązek" - to obowiązek nie tylko Polaków w kraju, ale też Polaków za granicami. 
"A to Polska właśnie" - te słowa Stanisława Wyspiańskiego przypominam sobie, gdy tęsknię...
Jestem dumną Polką, jestem dumna matką Polką - chce wychowac swoje dzieci na świadomych dumnych Polaków i Europejczyków.

Wyszło nieco chaotycznie... Ale tyle myśli w głowie, że trudno nad nimi zapanować... A z tęsknoty - kujawiak...

"(...) Czy Ją kocham?
Kocham szczerze..."

piątek, listopada 07, 2014

Kto jest panem na Wisiołach? ("Mroczne siedlisko" Piotr Kulpa)



Mogłabym zacząć tak: pewne małżeństwo wyjeżdża z miasta, by zamieszkać w domu odziedziczonym po dziadkach. Z dala o cywilizacji, z dala od zasięgu, od problemów. Tak jakoś banalnie, prawda? Jednak tak zaczyna się ta powieść. Nie - tak zaczyna się pierwszy rozdział, a  powieść otwierają słowa z księgi Hioba: "Skóra za skórę. Wszystko, co człowiek posiada, odda za swoje życie" (Hb, 2,4) - motto znaczenia nabiera w trakcie lektury.  A potem jest prolog - mroczny, mocny, niejednoznaczny, pokazujący prawdziwego faceta, który płacze... I wszystko, o czym dalej czytałam,  w kontekście prologu jest dziwnie niepokojące... I chyba nie muszę dodawać, że na pewno nie będzie banalnie. Jest to bowiem powieść grozy z ludowym folklorem w tle. 

 Małżonkowie marzą o spokoju, o tym,  by ich syn zaczął mówić. W związku Tymoteusza i Magdy jednak brakuje  zaufania, sporo jest  tajemnic, przemilczeń, skrywanych pretensji. Dziewięcioletni syn - Czaruś - nie mówi, bo kilka lat wcześniej opiekującemu się nim tacie urwał się film. Dziecko musiało zajmować się same sobą, patrzeć na ekscesy tatusia... Wyjazd z miasta ma być formą rehabilitacji dla całej rodziny. 
Dom znajduje się  w miejscu zapomnianym przez Boga i ludzi,  gdzieś w Starogórach. Okazuje się, że wieś Wisioły  trudno nazwać spokojną - giną ludzie, ktoś poluje na bezpańskie psy -   dzieją się tam niewiarygodne rzeczy. Sąsiadami Smutów są wyłącznie starzy ludzie, którzy o dziadkach Tymka w ogóle nie chcą rozmawiać - podobno to byli dziwacy... Nie da się jednak uciec od wszystkich problemów, gdy jest się alkoholikiem. Niepijącym co prawda, ale...
Tymek stara się jak może - remontuje dom, organizuje żonie miejsce pracy, synowi kupuje psa, jednakże dość szybko zauważa, że nie na wszystko ma wpływ. Marzy, by na prowincji móc realizować swoje artystyczne marzenia - chce rzeźbić. 
Magda - niespełniona żona przy mężu, pani stomatolog.  Trwająca przy Tymoteuszu pomimo wszystko. Ale mająca swoje ukryte potrzeby. Przypomina sobie o nich słysząc w nocy skrzypcową muzykę, która trafia prosto do jej duszy. 
I Czaruś, ciągle Czaruś - nie Czarek, nie Cezary -  tylko Czaruś - ale on nie jest czarujący...  On kryje w sobie żal, złość, strach. Wie więcej niż rodzice myślą. On przeżył traumę zafundowaną mu przez ojca  i żadna  jego rehabilitacja nie zwróci mu dawnej  beztroski. On usłyszał od ojca słowa, które sprawiły, że zamilkł. Czaruś  kryje w sobie dziwną, silną i niezwyklą moc.


W książce występują dwa rodzaje narracji pierwszo- i trzecioosobowa - Tymoteusz mówi o sobie, o swoich uczuciach, stara się być wobec siebie szczery, pisze nawet dziennik; jednak szybko  można się przekonać, że narrator wie więcej... Mroczna jest ta jego wiedza. Smuta w pewnym momencie stwierdza:

"Archiwum X pękłoby w szwach, gromadząc historie naszej rodziny przeżyte w Wisiołach"... 

Są jeszcze inni bohaterowie. Nieszablonowi, wyraziści, zagadkowi, specyficzni... Jest Cygan -  Gajgaro Bargieł. Przystojny, zawsze pomocny. Magda ulega jego wpływowi - zresztą ulegają mu prawie wszyscy.  Nawet stary Krużgan - bacza, znachor - klęka przed nim  - bardzo wymowna scena. 
Są bywalcy baru "U grubej Stefy" - typy, z którymi nie chciałabym się spotkać w ciemnej uliczce; są sąsiedzi, których średnia wieku oscyluje około stu lat;  są też intrygujący bohaterowie epizodyczni, którzy sygnalizują kolejny tom i następne wątki.  
"Mroczne siedlisko" Piotra Kulpy to pierwsza część cyklu o panu na Wisiołach, o mrocznej tajemnicy wioski. To opowieść o prawdziwym facecie rzuconym gdzieś na prowincje, który musi przedefiniować swoje priorytety; musi odpowiedzieć sobie na wiele pytań. Zresztą te pytania o wiele istotnych spraw, trafiają także do czytelnika. Raczej nie otrzyma on precyzyjnych odpowiedzi.
 I wcale nie są one potrzebne. Wystarczy, że zostaną zadane.
Co jeszcze znajdziecie w tej powieści grozy? 
Niesamowity klimat, mroczną atmosferę - góry w blasku księżyca,  dźwięki skrzypiec docierające do wnętrza, dotykajace najintymniejszych uczuć.  Dzikie namiętności. Tajemnicze  szepty, głosy. Zabobony, tajemnicze obrzędy, ludowe  wierzenia, a nawet makabryczne rytuały. 
Do tego ta okładka - spójrzcie w oczy tym postaciom...

(źródło)
Coś na co zawsze zwracam uwagę - język. W tym przypadku świetnie stylizowany na gwarę lub slang. Płynny, swobodny, sprawny. Czasem poetycki, oniryczny, senny - działający na wyobraźnię, wzruszający. Czasem konkretny, mocny, wulgarny -  wszystko to zasadne, wręcz potrzebne,
Gdzie ta groza?  Oj jest, czasami az miałam dreszcze... Są sceny, są zdania tak mroczne i  tajemnicze, że miałam gęsią skórkę. Ale to nie jest horror, to jest powieść podszyta lękiem, strachem, obawą, niepewnoscią, tajemnicą przez duże T.

Uchylę wam rąbka tajemnicy. Wszystko przez to, że ktoś kiedyś się bał...
"Kiedyś dawno temu, popełnił w swoim życiu wielki błąd. Pokochał kobietę. Miłością niezwykłą, Jedyną taką, jaka zdarza się raz na tysiąc lat . Złowieszczą namiętną. Tragicznie niedozwoloną. Bezwstydnie szczęśliwą. Ale to nie owa miłość była błędem. Pozwolił, by zawładnął nim strach przed cierpieniem, przed śmiercią. Tak bardzo zapragnął  żyć nadal, że nie umarł, choć właściwie to on powinien zginąć. Jednak w zamian musiała umrzeć jego miłość. I przystał na to. Darowano mu życie, mało tego, dostał je na bardzo długo, może nawet na zawsze. Nie wiedział tego, bo jak na razie żył".
Zaintrygowani?
"Śmierć i życie" Gustaw Klimt
I na koniec wiersz Leśmiana. Poezja tego poety pojawia się w książce kilkukrotnie.

"Śpisz jeszcze… Na twych rzęsach 
— skra drobna poranku. 
Strachy śnią się twej dłoni — bo i drga i pała. 

Oddychaj tak — bez końca. Czaruj — bez ustanku. 
Kocham oddech twej piersi, ruch śpiącego ciała.
 Ileż lat już minęło od pierwszej pieszczoty?
 Ile dni od ostatniej upływa niedoli? 
Co nas wczoraj — smuciło? 
Co jutro — zaboli?
 I czy zbraknie nam kiedyś do szczęścia ochoty?
 Przyjdzie noc o źrenicach zaświatowo łanich
 I spojrzy — i zabije… 
Polegniem — snem czynni… Jak to? 
Więc musim umrzeć tak samo jak inni?
Jak ci — choćby sprzeciwka?… Pomódlmy się za nich…"
("Nad ranem")


Koniecznie posłuchajcie - piękna ballada; kilkukrotnie słuchałam, mając przed oczami mojego syna. A kto śpiewa? Piotr Kulpa - autor tejże powieści, jak się okazuje niezwykle wrażliwy i uzdolniony muzycznie człowiek.


Jestem pod wrażeniem! Na swoim czytniku już mam drugą książkę o panu na Wisiołach i nie zawaham się jej przeczytać. Pierwszy tom nie rozwiązuje żadnego wątku, więc po "Krzyk mandragory" trzeba sięgnąć! 
W grudniu będzie tom trzeci - ale będzie się działo!

piątek, października 31, 2014

Halloweenowe szaleństwo

Gdzie nie spojrzeć dynie, duchy, pająki i mumie i ... dyniowe latarenki.  Tak wygląda Irlandia pod koniec października. Na każdym osiedlu, w sklepach, w szkołach - niemalże wszędzie czuć halloweenową atmosferę. Często można usłyszeć życzliwe -  Happy Halloween!
Kościół grzmi, aby w to się nie angażować, nie brać udziału, wykląć i przekląć najlepiej - nie no, rozpędziłam się... Ale ja się pytam - czemu?
Dlaczego mam odcinać się od kultury, w której przyszło mi żyć? Dzieci chodzą  do tutejszych szkół, widzą  klasy udekorowane na to święto. Podobnie wyglądają nawet szkoły katolickie... Wszystkie dzieciaki cieszą się możliwością przebrania się, zabawą trick or  treat,  zbieraniem słodyczy... Jak mogłabym robić zakupy, gdy w sklepach szaleństwo dekoracji, happeningów, itp.
W wieczór halloweenowy mam zamknąć dom na cztery spusty i nie otwierać sąsiadom, którzy przychodzą, by się wspólnie pośmiać.  Aż chce się przeklnąć ... - nie!
Moim zdaniem, tu nie ma zgrzytów, to da się pogodzić, nawet chrześcijanin może obchodzić ten dzień bez wyrzutów sumienia.
Nieco informacji - Halloween ma w sobie coś z ludowych dożynek, coś ze słowiańskich dziadów i oczywiście coś z celtyckej kultury - i pewnie w tym problem...
Koniec prac w polu, plony w stodołach, koniec jesieni  (bo przecież według Irlandczyków z początkiem listopada zaczyna się zima),   czas się pobawić.
Kiedyś wierzono, że tego dnia, w dzień Samhain, zacierała się granica między światem żywych i umarłych. Duchy przodków czczono, zaś złe duchy odstraszano między innymi poprzez przebieranie się, zakładanie masek, palenie ognisk, hałasowanie, wystawianie jedzenia poza domem.
Podobno w dziewiętnastym wieku to właśnie irlandzcy emigranci zawieźli  do Ameryki halloweenowe obyczaje...



 Co złego jest w tym, że mamy w domu niezłą zabawę z projektowaniem dyniowej latarenki? Przez kilka godzin stoi sobie u nas przed domem... Wieczorem przebieramy się i wychodzimy na spacer. To naprawdę trzeba poczuć i zobaczyć, by przekonać się, że z pogańskimi obrzędami wieczorne chodzenie ma niewiele wspólnego. Rodzice z dziećmi spacerują od domu do domu, są naprawdę serdecznie witani. Zewsząd słychać radosne piski, krzyki, śmiechy. Młodzież ma okazję, by się spotkać w niebanalnych kostiumach, zrobić nietypowy makijaż... Trochę się postraszyć - to jeden ze sposobów, by oswoić strach  - temat śmierci jest  przecież tak abstrakcyjny dla młodych ludzi... Mieszkam tu od kilku lat, obserwuję Irlandczyków - nie widzę, żeby coś złego działo się z ich psychiką. Nie odczuwają żadnego duchowego niebezpieczeństwa. Wprost przeciwnie - wszyscy cieszą się tym wieczorem. Prześcigają się w wymyślaniu oryginalnych dekoracji, strojów, smakołyków dla maluchów. Co roku tłumaczę bliskim w Polsce różnice i wciąż zapraszam - przyjedźcie,  zobaczcie - nie ma się czego bać...



All hallow's eve - wigilia Święta Wszystkich Świętych

Oj, wyjdę dziś na mąciwodę, ale niech tam. Czemu tworzyć kolejne - konkurencyjne święta - Holy wins - wiem, wiem -  święci zwycieżą, wiem, idea może i szczytna, ale według mnie to hipokryzja - obnoszenie w pochodach relikwi męczenników, przebieranie się za świętych czy aniołki ma być niby lepsze - czemu? Czemu jako kontra? Czemu ta walka? Czemu ta chora, dziwna nagonka? Jakieś pokonywanie? Kogo? Trochę to wszystko jakieś takie zbyt radykalne. Ja bym chciała tak  zdroworozsądkowo, bez demonizowania...


Tu inaczej wygladają cmentarze. Nieco inaczej pogrzeby, pamięć o zmarłych nie przekłada się na ilość kwiatów i zniczy. Wiem, wiem, znam symbolikę znicza. Tu nie mam, gdzie ich zapalić. Żałuję nie tego, że nie mam gdzie postawić świeczki, tylko tego, iż nie mogę odwiedzić grobów - ale właśnie, odwiedzać groby?! Trochę za bardzo się to do tego sprowadza... Lubię spacerować po cmentarzu o każdej porze roku. Pamiętam o moich bliskich nie tylko przy okazji listopadowych świąt. Pierwszego listopada, zwłaszcza wieczorem, czuć na polskich cmentarzach jakąś magię, są piekne, wręcz mistyczne. Mają nam czego Irlandczycy zazdrościć!
 Odkąd mieszkam tu, w  listopadowy poranek zaczynamy  przy śniadaniu opowieść o nieobecnych, o bliskich, którzy odeszli. Wspominamy.
Będziemy w kościele i zapalimy lampki przed ołtarzem - mniej ważne???  Chyba liczy się pamieć, a nie światełko; modlitwa, a nie trwanie nad grodem...
Do Polski ta moda też przyjdzie, dzieci nie będą pytać czemu, skąd, dlaczego -  będą chciały się bawić i przebierać. Przyjęły się walentynki, przyjmie się i  halloween. Wiem, że dziś to święta to komercja, popkultura, ale przecież  jej źródła tkwią w pradawnej tradycji, są częścią europejskiej kultury...
Ten post miał być w kontekście lektury grozy, którą właśnie czytam, ale wyszło mi tak dużo refleksji ogólnych, że o książce będzie następnym razem.

Dzisiejszy wieczór, pomimo deszczu, uważam za udany :)



Kilka zdjęć z parady w Cork i Kinsale - dziękuję Marzenie K. i Kasi R. :)









I dzisiejsza stylizacja mojej córeczki