piątek, września 26, 2014

Umrzeć im przyszło, gdyż kochali wielkie sprawy głupią miłością... ("Ty jesteś moje imię" K. Zyśkowska-Ignaciak)


"Z głową na karabinie" - to jeden z moich  ulubionych wierszy. Siedzi w mej głowie od czasów szkolnych. A zwłaszcza fragment, którego parafraza znalazła się w tytule postu. Poezja Baczyńskiego jest we mnie. Wzrusza.  Jest niesamowicie obrazowa. Ale do tej pory poeta był tylko postacią z podręcznika.

"Co dzień kochając cię, płaczę,
 tęsknię za tobą - patrząc, 
oczy mi popieleją,
 wiedzą, że nie zobaczą...." 
(fragm. wiersza "Pragnienie"
K. K. Baczyński)

Znałam oczywiście biografię poety, ale Katarzyna Zyśkowska-Ignaciak wydobyła z niej mnóstwo uczuć
 i emocji. Przedstawiła tych  "Szlachetnych straceńców" niezwykle autentycznie.

"Ty jesteś moje imię" - powiedzieć o tej książce, że to fabularyzowana biografia to za mało. Napisać, że to powieść o tragicznym pokoleniu Kolumbów - to też błąd. To przepięknie napisana historia miłości Krzysztofa i Barbary.      Krzysztofa Kamila Baczyńskiego i Barbary Drapczyńskiej.
Dwa i pół roku razem -  tylko i aż; wbrew wszystkiemu i wszystkim; na przekór wojnie, okrutnym czasom rozkwitło coś, co wzrusza do dziś. Niektórzy całe życie marzą o takim uczuciu, szukają, pragną i na tych marzeniach  nierzadko się kończy... Oni  zaznali... Bardzo intensywnie...

Barbara Drapczyńska

Z  lekcji o Baczyńskim pamiętałam m.in. słowa Jarosława Iwaszkiewicza o młodych idących do ślubu, a wygladających jak dzieci idące do komunii. Ta anegdota pojawiła się też w tej powieści - nabrała nowego wyrazu. Wiele można się  dowiedzieć z tej książki:  że Baczyńscy byli ludźmi dobrymi,  wrażliwymi i bardzo odważnymi - uczestniczyli  w tajnych kompletach, w swoim mieszkaniu  pozwolili schować broń całego oddziału, ukrywali  Żydówkę,  zaangażowali się w konspirację. Że Basia bardzo przeżywała problemy z teściową, poronienie, kolejne tragiczne  wiadomości o bezsensownej śmierci któregoś z przyjaciół, atmosferę miasta, łapanki,  palące się getto i świadomość, że Krzysztof ma żydowskie korzenie... Na kartach powieści przewijają się nazwiska wielkich nieobecnych - Gajcego, Weintrauba, Borowskiego, Jędrzejewskiego, wspomnianego Iwaszkiewicza. 
Echem na Baczyńskich odbiła się też Akcja pod Arsenałem... 
Ale wszystkie te informacje są tylko tłem dla wielkiego uczucia. 
Miłości. 
Poezji. 

Okładka książki nocą na czytniku - robi wrażenie, prawda?

Co jest jeszcze ważne? Poezja słów autorki - urzekła mnie ich melodia, słowa zalewały ciepłem, swoją głębią. Katarzyna Zyśkowska-Ignaciak zadbała nie tylko o rzetelne przedstawienie ostatnich lat życia Krzysztofa Baczyńskiego, ale zadbała o brzmienie  każdego zdania. Ta historia jest piękna. Napisana pięknym językem.  Trzeba jednak podkreślić,  iż  autorce udało się uniknąć patosu - tu nie ma nic z budowania pomnika wielkiego poety. Nie ma w tej książce sztucznej podniosłości, moralizowania, czy żałowania...
"Świat dzienny stanowiła rzeczywistość rozsypanych w gruzy systemów moralnych, brutalnie podzielona drutem kolczastym, gdzie ze ściśniętych gardeł padały słowa: Treblinka, Mjdanek, Auschwitz, a śmierć stała się tak powszechna i zwyczajna, że sprowadzono ją do liczb, do statystyk. Świat nocny - nierzeczywisty, ulotny - chronił młodych kochanków za pozornie bezpieczną barierą utkaną z ich pocałunków. Pod grubą warstwą słów o szczęściu, cicho szeptanch do ucha w bezsenne godziny. I tych wykrzyczanych w miłosnym uniesieniu, a później przelewanych w świetle świecy zielonym atramentem nadziei na papier. Słów, których drobne linie coraz szczelniej zapełniały notesy Krzysztofa."

Powieść jest wiarygodna,  a przez to bardziej boleśnie tragiczna. 
Z bólem w sercu czytałam o planach Baczyńskich, o ich marzeniach, 
o ich dziecku... Ech, nie sposób wyrazić żalu...
Z książki przebija dziwna siła, która pchała Krzysztofa i Barbarę ku śmierci. Wszyscy uprzedzali, ostrzegali, przekonywali. Oni sami mieli złe przeczucia - czy tak było? Czy tak tylko pokazała to autorka, czy tak wyglada to z perspektywy czasu? Czemu nie wyjechali? Czemu się nie ukryli ? Czemu Krzysztof tak się upierał?  Tak miało być? 
Fatum?
Łzy cisnęły się same...

źródło
Gdyby nos Kleopatry, gdyby nie wojna,  gdyby przeżyli...- świat byłby zupełnie inny. Jednak nie czas gdybać. Nie ma sensu.   Teraz mamy obowiązek pamiętać, uczyć, by młode pokolenia poznały wojenne historie. My słuchaliśmy  opowieści  naszych dziadków. To były bolesne historie. Jednak  dla młodych  - wojna to abstrakcja. I  dzięki Bogu! - ale skąd oni mają się dowiedzieć, jak kształtowała się ich wolność?!
Rocznica wybuchu wojny czy powstania zmobilizowała twórców do pokazania tamtych czasów. Dobrze, że ukazane są z różnych perspektyw. Na każdą wrażliwość może zadziała...

Są przecież książki - od tych encyklopedycznych po fabularyzowane, są wywiady z ostatnimi z żyjących uczestników, są wspomnienia. Są książki dla dzieci (m.in."Asiunia" Joanny Papuzińskiej, "Zaklęcie na "w"" Michała Rusinka)  i młodzieży ( jak chociażby "Galop'44" Moniki Kowaleczko-Szumowskiej)
Powstało wiele filmów i seriali, np. jeden z moich ulubionych "Czas honoru".  Niedawno obejrzałam "Sierpniowe niebo", teraz czekam na "Miasto 44". Jest też film o Baczyńskim, oglądaliście?

Najważniejsze, że ciągle na ten temat się mówi, pisze, śpiewa. Wiem, że zabrzmi to bardzo sztucznie i patetycznie, ale ja naprawdę tak myślę - nie wolno nam zapomnieć o tamtych wydarzeniach.
Książka Katarzyny Zyśkowskiej-Ignaciak "Ty jesteś moje imię"  w tym zestawieniu zajmuje miejsce szczególne - jest niezwykła, piękna, wzruszająca - potrzebna!



Cytat pochodzi z omawianej książki. 

poniedziałek, września 22, 2014

Jesienny ekshibicjonizm...

Wiecie, że w Irlandii o jesieni mówią od sierpnia? W szkole dzieci dowiadują się, że ta pora roku trwa od pierwszego sierpnia do końca pażdziernika... W tym roku jest wyjątkowo pięknie - mamy tzw. indian summer. Ja jednak nie przepadam za jesienią - przygnębia mnie. Nie lubię porannych chłodów, mgieł. Podobają mi się kolorowe liście na drzewach, ale wiem, że za chwilę spadną i będzie szaro i ponuro. Staram się cieszyć tą niezwykłą dla tej wyspy pogodą, ale nie umiem wyzbyć się jesiennej nostalgii... Nic to, wkrótce znów zakwitną jabłonie...



Tej jesieni na pewno nie będę miała zbyt wiele czasu na to, by popadać w jesienną zadumę. W domu, jak zwykle, masa obowiązków. Dzieci, które ciągle mnie potrzebują.
I mnóstwo ciekawych zapowiedzi książkowych...

Mam na półkach dziesiątki nieprzeczytanych książek, kolejne czekają na mnie na moim czytniku, ale nie potrafię oprzeć się pokusie podglądania tego, co szykują różne wydawnictwa... Zdaję sobie sprawę, że to już rodzaj uzależnienia, ale nie chcę się z niego leczyć!





  Te książki bardzo chciałabym ustawić na swoich półkach. Przeczytam wszystko, co wyjdzie spod pióra Jacka Dehnela - uwielbiam jego styl i kunszt. Historia religijnej oszustki wydaje się niezwykle intrygująca. Z przyjemnością wrócę do Księgogrodu - do świata stworzonego przez Waltera Moersa. Niesamowita wyobraźnia, niewiarygodne przygody  -jestem pewna, że to będzie miły powrót... Szymon Hołownia - znam większość jego książek, bardzo cenię sobie jego spojrzenie na Kościół, wiarę, religię.  Tym razem - kościół od kuchni...
I książki, przed którymi czuję niepokój, ale bardzo chcę je przeczytać. Przy książkach Romy Ligockiej - płakałam, wzruszałam się...Bolało... Ale chcę jeszcze... Doris Lessing - jej wnikliwy, a jednocześnie prosty język wywołuje wiele refleksji. Ogromne wrażenie zrobiło na mnie "Piąte dziecko". Równie przejmujące, równie dobre, choć nieporównanie inne w wymowie książki Mario Llosy - ciekawe, czym zaskoczy mnie tym razem. "Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki" uważam za jedną z najlepszych książek, jakie czytałam. 
I jeszcze taka zachciewajka - jako bibliofil, książkoholik na osobnej półeczce ustawiam sobie książki o książkach. Chcę czytać o ludziach, dla których czytanie było sensem życia. Dlatego też na pewno kupię "Księgarnię spełnionych marzeń" Kateriny Bivald.






   
Kolejne zapowiedzi tej jesieni. Na te książki też czekam, ale te będę miała w wersji elektronicznej. Chyba najbardziej czekam na "Jedwabnika" Galbraith'a, a właściwie J.K. Rowling - jest już w przedsprzedaży w kilku internetowych księgarniach, więc w 24 września rano robię sobie prezent, kupuję ebooka i rozwiązuję kolejną zagadkę z Cormoranem Strike'em. Bardzo polubiłam tego bohatera. 
Wspaniałym zamknięciem epickiej trylogii bedzie na pewno jej trzeci tom, długo wyczekiwana książka Kena Folleta. Historia dwudziestego wieku, kilka rodzin, uczucia, emocje. Powieść najprawdopodobniej będzie dość ciężką kilkusetstronicową cegłą, więc wygodniej bedzie mi ją przeczytać na czytniku. Poważne tomiszcze to nagradzana i chwalona książka Eleanor Catton. Widziałam tę pozycję w jednej z irlandzkich księgarni, ale, że niestety nie czytam biegle po angielsku, muszę czekać na polskie wydanie. Ciekawa jestem bardzo, jakie na mnie zrobi wrażenie... I jeszcze dwie małe wisienki - powieści "Czarne skrzydła" i "Kochając syna". Tu jestem pewna pięknych historii, sporej porcji wzruszeń, zapewne łez...
Żeby nikt nie powiedział, że  na polskim rynku wydawniczym dzieje się bardzo mało, to dorzucę jeszcze książkę Katarzyny Zyskowskiej-Ignaciak  "Wieczna wiosna". Czytam  właśnie inną powieść tej autorki, przeżywam ją bardzo i sądząc po opisie, przy "...wiośnie" bedzie podobnie...

***

 Nie dostaję egzemplerzy recenzenckich, nie współpracuję z żadnym wydawnictwem. Nikt nie naciska, że recenzja ma być na wczoraj. Książki czytam  swoim rytmem,  na ile codzienność pozwala. 
Pisząc, nikomu  nie muszę się przypodobać.
Zawsze jestem subiektywna,  przedstawiam moje zdanie i cenię je sobie, nie silę się na analizę dzieł i dziełek -  teorię literatury miałam lata temu, teraz czytanie ma sprawiać mi przyjemność. Mogę sobie krytykować to, co mi się nie podoba, ale wrodzony optymizm i wyuczona zdolność wyszukiwania pozytywów każe mi w każdej  lekturze znaleźć coś na plus - więc chyba nie napiszę,  że jakaś książka zasłużyła na wyrzucenie do kosza, że jest zła - a przynajmniej mam taką nadzieję...
Piszę o tym, co gdzieś we mnie siedzi, uzewnętrzniam się tu... Blogowanie - pisanie wirtualnego pamietnika -  stało się moją pasją. Najwięcej  piszę  o książkach,  bo dzieki nim mój świat nie ogranicza się do codziennej rutyny. 
Jestem trochę świrnięta, zwariowana, zbzikowana. Wiem. Czytanie to jest moja pasja, konik,  fioł, zamiłowanie... Gdy zaczynam rozmawiać o książkach, często widzę kpiące spojrzenia:  "a ta znowu swoje"..., ale wierzcie mi, że gdyby nie książki, to byłabym jeszcze bardziej szurnięta i nie wiem, czy można byłoby mnie wtedy jeszcze nazwać normalną - pięć lat zajmuję się domem, skupiam na domu, wszystko kręci się wokół domu, dzieci... - musiałam postawić na siebie, znaleźć czas na pasję, czas dla siebie. Tak dla zdrowia psychicznego...
A poza tym, pomimo, że kocham swoje dzieci,  to jednak nie chcę być tylko i wyłącznie "housewife" -  CHCĘ COŚ ZNACZYĆ!!! Nie chcę być wyłącznie mamą czwórki dzieci...
Marzy mi się, by moje posty były czytane, by były komentowane...

Moje pierwsze prezenty książkowe od osób, które znają mnie wyłącznie jako blogerkę.  Cieszę się ogromnie, że zostałam zauważona! Dziękuję!


środa, września 17, 2014

"Baśniarz" rozwiewający wszelkie wątpliwości?!



Mój 3-letni synek ostatnio bardzo mocno mnie przytulił. Tak mocno aż powiedziałam, że się rozsypię. On wziął moją twarz w swoje małe łapki i z bardzo poważną miną oznajmił:
 - Nie martw się mamo, ja umiem układać puzzle i klocki - to ciebie też poskładam...
Z tych małych łapek miód spłynął na mą duszę... Rozczulił mnie.
Potrzebowałam usłyszeć coś budującego, bowiem ostatnio jakoś sobie nie radzę. Nie wiem, jak pomóc 13-letniej dziewczynie, która jest bardzo zamknięta w sobie,  jak rozmawiać z nastolatką, która niekoniecznie ma na to ochotę,  jak dobić się do jej serducha?
         Może 3-latka do niej wyślę...
 Szkoda, że na jej smutki nie mogę nakleić plasterka o cudownej mocy... Pewnego dnia zdajemy sobie sprawę z tego, że dzieci są za duże, by wziąć je na ręce i utulić. Wymykają się nam. Zaczynają żyć swoim życiem. Różnie sobie z tym radzą. Chciałabym być dla córki oparciem, jej kotwicą,  kołem ratunkowym, ale muszę się pilnować, by przez chęć niesienia pomocy nie stać się balastem. Mogę tylko być obok, czekać...

Moją odskocznią od domowych problemów jest literatura. Czytając, zapominam o tym, co dzieje się wokół mnie. Tak jest najczęściej. Ale czasami trafiam na książkę, która jest jakimś znakiem dla mnie, koresponduje z tym, co mnie męczy. Wierzycie w magię książek? Czy one mogą sobie wybierać czytelnika lub czas, w którym zostaną przeczytane? Czemu akurat z kilkuset pozycji w domowej biblioteczce sięgnęłam po taką, w której występują nastoletni bohaterowie?


Greifswald, miasto w w północno-zachodnich Niemczech. Zima.
Anna jest jedynaczką, pochodzi z dobrego, dostatniego domu. Za chwilę będzie zdawać maturę. Gra na flecie, ma plany na przyszłość. Pomimo tego, że ma osiemnaście lat, można ją nazwać grzeczną dziewczynką.
Pewnego dnia w jej życiu coś się zmienia. Znajduje w swojej szkole lalkę. Mogłaby przejść obok niej obojętnie, mogłaby jej nie podnosić, nie pytać, kto ją zgubił. Dalej by mogła żyć w swojej mydlanej bańce. Bardzo często jakiś drobiazg, szczegół decyduje o naszej przyszłośći. Tym razem była to szmaciana lalka, która okazała się być własnością młodszej siostry szkolnego outsidera, handlarza narkotyków, Abla. Anna zaintrygowana innością chłopaka wkracza w jego świat. Przez przypadek odkrywa, że Abel posiada ciekawą umiejętność - opowiada baśnie swojej sześcioletniej siostrzyczce, Michi. Anna bardzo szybko orientuje się, że chłopak ma duże kłopoty.


"Baśniarz" Antonii Michaelis to  niezwykła historia. To opowieść o  tym, jak bardzo pozory mogą mylić. Wchodząc w życie Abla, odkrywamy jego mroczne tajemnice, wkraczamy w jego codzienność przesiąkniętą baśnią. Zanurzamy się w  baśni,  którą przenika brutalna rzeczywistość.
Tej baśni raczej nie przeczytamy małym dzieciom. Abel poprzez swoją fantastyczną opowieść chce swoją siostrę ostrzec przed różnymi zagrożeniami. Jest w tej baśni ciemność i  strach, niepewność i ból; są czarne charaktery,  myśliwi,  jest nawet wyspa mordercy...
Dla kogo jest ta książka? Na pewno nie dla dzieci. Raczej dla młodzieży 16+. A także dla dorosłych, którzy chcą poznać nastoletni punkt widzenia, którzy nie boją się zejść do poziomu swoich dzieci. Bowiem dla dorosłych czytelników ta historia może być miejscami trochę infantylna.
 Pojawia się problem  narkotyków - wszyscy w szkole wiedzą, czym zajmuje się Abel, ale nikt z nauczycieli nic nie robi. Jeden z nich nawet przymyka oczy na to, że  chłopak na lekcji odsypia nocne eskapady. Bezradność, bezsilność, czy umywanie rąk?
Anna ma bardzo wyrozumiałych rodziców - mówi do nich po imieniu. O nic nie pytają, nic nie chcą wiedzieć, życzą późnych powrotów do domu. Nie motywują do nauki przed maturą... Ufność i miłość, czy naiwność? Nie zauważają kontrastu między symfonią Mahlera rozbrzmiewająca z adaptera stojącego na antycznej komodzie, a odpadającym tynkiem w NRD-owskim bloku. Nie chcą tego widzieć?
Dla mnie to trochę ostrzeżenie - jak bardzo muszę być czujna, jak uważnie muszę przyglądać się zachowaniu córek, a także ich znajomym. Zdaję sobie sprawę z tego, że moje córki dorastają, iż chcą być coraz bardziej samodzielne, ale jednocześnie nie mogę zapominać, że narażone są na wiele niebezpieczeństw - jak je przed nimi ostrzec? Czy mogę je ciągle chronić? Wiem, że nie..


Na okładce jest informacja, że historia  Anny i Abla to "historia miłości rozwiewającej wszelkie wątpliwości". Jest to książka  o pierwszej miłości -  bardzo mocnej, trudnej, bolesnej, a jednocześnie   ślepej i naiwnej, pełnej bólu, podejrzeń, zwątpień. Watpliwości się rozwiewają, i owszem, ale cena prawdy jest straszna.
Jest to też książka o miłości braterskiej, o poświęceniu i przywiązaniu.


Co mnie w tej książce oczarowało? Smak słów. Ich moc. Ich magia.
Jest poetycko, metaforycznie,  pięknie, czasami trochę a la Coelho, ale nie jest to męczące. Jest coś z Fausta, coś z Małego Księcia, a jednocześnie mocno kryminalnie, tajemniczo, mgliście. Jest o tym, że słowa mogą uwieść, a nawet omamić...
Tu fragment:
"To jest miejsce, gdzie wszystkie wołania wpadają do morza, bo nie sięgają dalej. Na dnie morza widziałem leżące słowa, tysiące słów, wraki zdań, pytania i odpowiedzi, które nigdy nie dotarły do celu...- wyjaśnił mors.
- Jakie to smutne! Cmentarzysko słów! - zawołała Mała Królowa.
- Niektóre z nich pożerają ryby i potem otrzymują dziwne nazwy: płetwal karłowaty i samogłów, węgorz elektryczny i latimeriopodobne... - wyjaśnił mors" (Str. 163)

Baśń powinna dobrze się kończyć, najlepiej słowami: i żyli długo i szczęśliwie..., a tu? Raczej nie oczekujcie happy endu...




Piosenki Cohena pojawiają się w książce wielokrotnie. Tu link do mojej ulubionej:)

czwartek, września 11, 2014

Olśniewająco! ("Coraz mniej olśnień" Ałbena Grabowska-Grzyb)

Początek września to dla mnie od lat bardzo trudny czas. Dzieci idą do szkoły. Zmienia się rytm życia rodziny. W tym roku czynnikiem ułatwiającym, a nawet wspomagającym jest pogoda - kompletnie nietypowa - nieirlandzka. Jest pięknie -  ciepło i słonecznie. Gdy budzi mnie słońce,  chce mi się rano wstawać, mam siłę na to, co przynosi dzień. Staram się wykorzystać każdą wolną chwilę, by cieszyć się taką pogodą. 

Jakiś czas temu miałam przyjemność przeczytać książkę "Lady M" Ałbeny Grabowskiej-Grzyb (tu moja opinia). Bardzo spodobał mi się styl tej autorki, więc bez lęku sięgnęłam po kolejną jej powieść "Coraz mniej olśnień".  Drugie spotkanie muszę uznać za równie udane!



W przypadku tej powieści świetnie sprawdza się zdanie: nie oceniaj książki po okładce. W wydaniu elektronicznym do lektury ma skłonić z lekka wystraszone dziewczę z różowymi włosami, z okularami na oczach.  Na okładce wydania papierowego  kusi ponętna, szczupła, pewna siebie kobietka w zwiewnej sukience. Obie  te okładki są jakieś takie banalne, przesłodzone - w żaden sposób nie zapowiadają treści. Gdybym nie poznała wcześniej twórczości pani Grabowskiej, nie wiem, czy bym po tę książkę sięgnęła. 

 

Moje pierwsze wrażenie po skończonej lekturze? Ale jak to, kurde, jest mozliwe?! Przecież czytałam uważnie, to nie tak miało być... - zaskoczenie,  totalne zaskoczenie.

Ale od początku. "Coraz mniej olśnień" to nie jest typowa obyczajowa historia. To raczej studium kobiecych emocji, próba zdefiniowania kobiecego charakteru. To podkreślenie wielowymiarowości i złożoności kobiecej duszy. Pokazać tyle uczuć na  zaledwie 308 stronach  - to wielka sztuka. Tak poplątać, by potem tak  inteligentnie połaczyć. Chapeau bas!

Marlena, Maria, Elżbieta i Alina.  Stylistka, dziennikarka, poetka i pani doktor, która z zrezygnowała z wykonywania zawodu. Cztery pewne siebie kobiety. Pewne swoich potrzeb. Same decydujące o sobie. To kobiety, które dużo przeszły. Nauczyły się dbać o siebie. A to, że czasem kosztem innych - to dla nich nieistotne. W co grają bohaterki?  Bo to, że grają -  wątpliwości nie mam. Mniej lub bardziej świadomie, czasem przed sobą, częściej przed innymi.  Muszą podejmować trudne decyzje, ponosić ich konsekwencje. Radzą sobie, ale czesto są przy tym cyniczne, nierzadko bezwzględne, a nawet wyrachowane. Ich twarde zachowanie często jest efektem ich bolesnych wspomnień, rozczarowań. Są wewnętrznie poharatane, a w głębi serca wrażliwe i spragnione ciepła.
Ta powieść to historia trudnych uczuć, skomplikowanych relacji. Niezwykle  autentycznych.
Najwięcej o relacji matka - córka, a raczej o trudnościach w budowaniu tejże. Ałbena Grabowska kwestionuje istnienie narodowego mitu matki. Pokazuje, że stereotyp Matki Polki jest bardzo łatwy do obalenia. Podczas lektury rodzą się pytania - co to znaczy, być dobrą matką? Czy kobieta ma prawo zawalczyć o swoje szczęście,  czy jest "tylko dla dzieci"? Czy jest granica zaangażowania w macierzyństwo, czy można połączyć bycie matką i spełnioną kobietą? Trudne, prawda? Odpowiedzi łatwych też nie ma. Nie ma jednej, prawidłowej odpowiedzi, bo ile kobiet, tyle recept na szczęście..

 A w tle mężczyźni - słabi, zależni.


Pomimo powagi tematu, trudnych emocji - powieści nie trzeba się bać.
Oprócz fragmentów trudnych, refleksyjnych są sceny dynamiczne, humorystyczne. Rozterki bohaterek przeplecione są obrazkami ze świata mody, pojawiają się nazwy znanych marek, opisy ciekawych stylizacji. Autorka pokazuje też środowisko dziennikarzy oraz lekarzy, umiejętnie wplata fachową terminologię. Ogromnym atutem jest też pokazanie groteskowego reality show na najlepszego poetę. Wyobraźcie sobie, że w ciągu dziesięciu minut macie ułożyć wiersz, wykorzystując trzy słowa, dajmy na to: kobieta, olśnienie, przeszłość. Waszego wiersza ma za chwilę posłuchać cała Polska. Szanowne jury ma wygłosić ocenę. Rewelacja:)

Ałbena Grabowska potrafi  odważnie pisać o  seksie, o seksualnych potrzebach. 
Rzadko się mówi o tym, ze kobieta potrzebuje spełnienia w seksie. Mało która z pań potrafi powiedzieć, że marzy o wspaniałym kochanku - nieważne mąż czy nie mąż...  Jedna z bohaterek ucieka,  by szukać szczęścia - swojego własnego, egoistycznego - tego matkom się nie wybacza...

Znów przez książkę czuję się sprowokowana do przemyśleń. Do  ustalenia ze sobą, czy warto zaciskać zęby, znosić swój los, czy warto o siebie zawalczyć...
Czy nie lepiej poszukać kompromisu? Ale czy kompromis nie jest formą tchórzostwa?
Czy codzienne zakładanie na twarz uśmiechu numer pieć jest grą, udawaniem? 

Na koniec zacytuję Kasię: "Styl Ałbeny Grabowskiej-Grzyb jest świetny, babski w najlepszym tego słowa znaczeniu, babski babskością najlepszej jakości, gdzie trzeba dosadnie, gdzie trzeba delikatnie, gdzie należy niedopowiedziany, a gdzie się nie da inaczej - po męsku, kawa na ławę."

Pani Ałbena jest lekarzem, neurologiem, epileptologiem, zna się na wielu poważnych chorobach, ale przede wszystkm zna się na kobiecych emocjach, Jest  pisarką, juz się poprawiam, jest 
Bardzo Dobrą Pisarką!

piątek, września 05, 2014

"Poczet królowych polskich" - rzecz o świecie, którego już nie ma


Ależ to powieść! Niesamowita, wspaniała, wyjatkowa  - takie lubię, takie działają na moją wyobraźnię, takie nie dają mi spać. Nie chciałam  opuszczać świata stworzonego przez Marcina Szczygielskiego.
Z żalem pożegnałam bohaterów - nie powiem, że odłożylam książkę na półkę, bo znów korzystałam z czytnika. Postanowiłam sobie, że przy najbliższej okazji muszę sobie kupić wersję papierową i wracać do tych postaci. 


Nietypowa konstrukcja powieści sprawiała, że odczuwałam ciekawość i niepewność zarazem. Zaczynałam czytać rozdział, nie wiedząc, kto tym razem będzie narratorem. Gdy po chwili sytuacja się wyjaśniała, musiałam odnajdywać się gdzieś w międzywojniu, po chwili w Warszawie, jak najbardziej współczesnej  - historia  mnie prowadziła, ja się jej podporządkowałam.
 Wątki się plączą, zazębiają, układają się w głowie w niesamowity wzór, jak w mandali, o której zresztą mówią główne bohaterki - tylko z oddalenia widać jej urok. 
Ogniwem łączącym są Królowe - nie koronowane, lecz władające światem wokół siebie. Róża Król - służąca w żydowskim domu - to pierwsza z nich. Potem dwie panie - Ina Król i Magda Król. Babcia i wnuczka. Jest jeszcze Zofia - córka Iny, matka Magdy, ale jej autor nie dał szansy nawet odezwać się
(sporo za to mówi się o niej). 
Główną bohaterką jest Ina, jednak określenie "babcia" nie bardzo do niej pasuje - jej życiorys to niemalże gotowy scenariusz filmu.  Od Ity Zajtel - dziewczyny z żydowskiej dzielnicy Warszawy do Iny Marr - gwiazdy kina.
   Marcin Szczygielski zbudował postać Iny w oparciu o biografię aktorki  polskiego okresu międzywojennego - Iny Benity. Nie będę pisać kim była, wystarczy bowiem wpisać jej nazwisko do wyszukiwarki, by przeczytać, jak znaną była postacią.


Ina Benita (1912-1944 - wg Wikipedii, a ta wiadomo może się mylić)

Drugą ważną postacią jest Magda, typowa przedstawicielka "młodych gniewnych" - singielka w dziwnym związku z gejem, zatrudniona w korporacji, z kredytem. Wnuczka Iny, dziedziczka rodzinnych tajemnic, traum...i dużych pieniędzy. 
Powieść to kompilacja wielu biogramów, życiorysów autentycznych  postaci, co autor zresztą zaznacza w kluczu do powieści. Domyślam się, że zebranie tylu materiałów kosztowało pana Marcina dużo wysiłku, ale jestem pewna, że była to fascynująca praca. Dla mnie klucz - swoiste posłowie - był równie fascynujący  i poruszający jak cała powieść. Każdą z postaci sobie wygooglowałam, obejrzałam dostępne zdjęcia. Z łezku w oku wróciłam do starego, czarno białego kina. Obejrzałam film "Jego ekscelencja subiekt" z Iną Benitą w jednej z głównych ról. Niesamowite wrażenie - oglądać postać, o której się czytało...
Marcin Szczygielski stworzył fikcyjną historię, wielce prawdopodobną, gdyż popartą datami, nazwiskami, tytułami filmów, o których można przeczytać. Stworzył  historię oszałamiającą!  

"Poczet królowych polskich" to bardzo konkretna historia - wszystkiego w niej po trosze - jest i trudna  acz barwna polska historia, i uczuć cała gama, i anegdoty, i nieszablonowi, nietypowi, kontrowersyjni
 bohaterowie, i współczesność ze swoją jaskrawością, i wspaniały język, i subtelność i naturalizm jednocześnie...
Jest i Wilno, i Warszawa, i prowincja.  Są teatry, pracownie krawieckie, garderoby aktorek, ploteczki i plotki. Sporo o środowisku gejów, transseksualistów tak międzywojennym, jak i współczesnym. Są żydowskie tradycje te przestrzegane, jak i te ignorowane... I powiedzonka Królowej - koniecznie muszę do nich wrócić, wynotować, rozgryźć, niektóre zapamiętać.

Kolejny mężczyzna, który mnie uwiódł - najpierw Jacek Dehnel, potem Remigiusz Grzela, teraz Marcin Szczygielski. Tych autorów wpisuję na listę ulubionych...

Oddam głos autorowi: tu można przeczytać wywiad, a tu obejrzeć rozmowę Marcina Szczygielskiego z Tomaszem Raczkiem:


Czy muszę dodawać, jak oceniłam tę książkę?
 Czy muszę jeszcze zachęcać? 
Jeżeli mi się nie udało przekonać Was do sięgnięcia po tę pozycję, może autor zrobi to lepiej:

Teledysk reklamujący książkę, gdzie Marcin Szczygielski partneruje Inie Benicie:)



wtorek, września 02, 2014

Przeczytane w wakacje ("List z powstania", "Prawo panny Murphy", "Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął")

Wakacje się skończyły, więc czas się zmobilizować i wpomnieć o pozostałych wakacyjnych lekturach. 
Co udało się przeczytać?

 "List z powstania" Anny Klejzerowicz - nomen omen - piszę o tej książce 1 września, w 75 rocznicę wybuchu II Wojny Światowej. Główną osią fabuły jest Powstanie Warszawskie, a  dokładniej - zaginięcie Hanki Bańkowskiej, młodej dziewczyny należącej do Szarych Szeregów, łączniczki.  Czytałam tę książkę w pierwszych dniach sierpnia - chciałam w ten sposób pokazać moim córkom, że pamietam o wydarzeniach sprzed siedemdziesięciu lat i że one też powinny. 1 sierpnia nie było nas w Warszawie, ale stanęłyśmy na chwile w ciszy, a potem dość długo rozmawiałyśmy. Moje dziewczyny są  harcerkiami, sporo wiedzą o czasach okupacji, o małym sabotażu - wiedzą, że nie wolno im zapomnieć o historii. Sięgnęłam po tematykę okołopowstaniową, by wzbudzić w sobie jakieś refleksję, aby nie wsłuchiwać się w medialne kłótnie o zasadność wybuchu powstania, tylko pomyśleć o jego uczestnikach, o ludziach, którzy zaryzykowali wszystko. Uważam, że było to Bohaterstwo. 
Spodziewałam się po książce czegoś więcej. Za mało powstania w książce o powstaniu. Tytułowy list pojawia się na samym końcu i jest nieprawdopodobnie gorzki i bolesny w swej wymowie. Powieść jest w zasadzie bardziej o poszukiwaniu rozwiązania zagadki zaginięcia uczestniczki powstania. Julia całe życie szukała siostry. Swoją obsesją zaraziła córkę, Mariannę. Ta też wszystko poświęciła się temu, by odnaleźć ciotkę, której nawet nie znała. Musiała zmagać się z ciężarem przeszłości. "List z powstania" mówi o tym, że są rany, które się nigdy nie zagoją, a im bardziej są rozdrapywane, tym bardziej bolą...
Wątki poplątane, bohaterowie niejednoznaczni, powstanie gdzieś w tle, a mnie brakowało napięcia. Nie mogłam się wczuć w emocje postaci - nie przekonały mnie. 
Po zakończonej lekturze sporo myślałam o naturze zła, o manipulowaniu uczuciami, o skomplikowanych międzyludzkich relacjach, o tym, czy warto poświęcić się historii, czy lepiej "z żywymi naprzód iść"..., czyli podsumowując,  magia książki zadziałała!

Anna Klejzerowicz ze swoją powieścią

***

 "Prawo panny Murphy" Rhys Bowen. Wybrałam tę książkę, ponieważ wiedziałam, że główna bohaterka jest Irlandką. Spojrzałam na tę postać przez pryzmat własnych doświadczeń na Zielonej Wyspie. Molly - tytułowa bohaterka - reprezentuje typowy irlandzki typ urody - ma rude włosy, jest niezwykle energiczna i, jak sama o sobie mówi, "ma niewyparzoną gębę". 

Ucieka z irlandzkiej wioski w hrabstwie Mayo, najpierw do Belfastu,  potem pod przybranym nazwiskiem do Nowego Yorku. Jest rok 1901, w Londynie umiera królowa Wiktoria, trwa fala emigracji Irlandczyków do Ameryki (trwa zresztą do dziś...). Molly na statku opiekuje się dwójką nieswoich dzieci. Podczas oczekiwania na zejście na wymarzony amerykański ląd dochodzi do morderstwa. Molly trochę przez przypadek, trochę dzięki wrodzonej przekorze,  a głównie z ciekawości rozpoczyna swoje śledztwo. Jest przy tym nieostrożna, niefrasobliwa, więc akcja trzyma w napięciu, ciągle się coś dzieje. W życiu Molly pojawia się też przystojny pan policjant ...- jest to bardzo kobiecy kryminał - jak najbardziej polecam! Sporo o Nowym Yorku początku XX wieku, o ówczesnych realiach. Lekko, z humorem, ale i z dbałością o detale. Właśnie czytam drugą część przygód Molly ("Śmierć detektywa") - powiem krótko - trzyma poziom! 


Mieszkam niedaleko Cobh, jednego z irlandzkich portów, skąd m.in. odpływał Titanic.Tu też stoi pomnik Annie Moore, jednej z pierwszych emigrantek do Ameryki. Tak mogła wyglądać Molly...

 
Tak dziś wyglądają irlandzkie wioski opuszczone przed dziesiątkami lat. 

***
"Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął" Jonas Jonasson - "Brawurowa powieść, która zachwyciła 1,5 miliona czytelników". A ja się pytam - jak zachwyca, skoro nie zachwyca? 
W wielu recenzjach widziałam określenie: szwedzki Forrest Gump - być może pasuje, podobieństwa zauważalne, i właśnie może o to chodzi, że jak dla mnie  - zbyt oczywiste. Od razu muszę podkreślić, że przedstawiam swoją bardzo subiektywną ocenę. A że Forresta uwielbiam (tak wersję literacką W. Grooma, jak i filmową z twarzą Toma Hanks'a), więc stulatek na mnie wielkiego wrażenia nie zrobił...                                                                                                    Allan Karlsson, tytułowy stulatek opuszcza dom spokojnej starości. Nie chce spokojnie czekać na śmierć. Wplątuje się w tak niesamowitą intrygę, że policja i prokuratura są bezsilne! Zresztą, gdzie on nie był, kogo nie poznał przed ukończeniem stu lat! Wymienię tylko nazwiska: H. Truman, W. Churchill, J. Stalin, Mao Zedong... Pływał łodzią podwodną, konstruował bomby, wpływał na losy świata... 
Natężenie nieprawdopodobnych sytuacji, w jakich znalazł się Allan, było dla mnie zdecydowanie zbyt duże i z tego też powodu nie uważam tej książki za wybitną. Jak dla mnie zbyt absurdalnie.


Doceniam fantazję autora - stworzył postać, której na pewno nie można określić nudną.
Dał czytelnikowi powieść z prostym przekazem - 1. Nigdy nie jest za późno, by zmienić swoje życie; 2. Życie to wielka przygoda - trzeba za nią podążyć; 3. Tak żyć, by było co wspominać; 4. "Jest jak jest i będzie co będzie" ...
Warto przeczytać tę książkę, poznać historię świata z przymrużeniem oka, pośmiać się i wyrobić sobie własną opinię...
Jak dla mnie Forrest Gump kontra Allan Karlsson - 1:0

***


 Czas pochować słomkowe kapelusze i filtry przecisłoneczne, wyciągnąć z szafy kurtki przeciwdeszczowe (parasole w Irlandii się nie sprawdzają) i kalosze, koniecznie kalosze. A wieczorami rozpalać w kominku i chować się przed jesienią pod kocem, oczywiście z książką w ręku...