wtorek, grudnia 23, 2014

Z wizytą na Cichej 5. Życzenia i trochę wspomnień

Jakże inaczej smakują wigilijne potrawy jedzone gdzieś w dalekiej Irlandii. Nawet te ugotowane z polskich produktów.  Co roku wkładam dużo trudu, by odtworzyć swojski nastrój z Polski, ale prawda jest taka, że my tu tworzymy swoją nową, własną, prywatną tradycję. Razem z moimi dziećmi zawsze długo się zastanawiamy co musi być; co chcemy, żeby było; za czym tesknimy, a co tylko powspominamy.
Wprowadzając się w ten wyjątkowy grudniowy czas, czytałam książkę, którą dostałam od Magdy Witkiewicz. Odwiedziłam siedem mieszkań na Cichej 5. Poznałam siedem niezwykłych, wzruszajacych, wręcz magicznych świątecznych opowiadań. Każde jest wyjątkowe i takie ciepłe, bo wigilijne... 
Pod  piątką mieszka pewien samotny mężczyzna, którego przed laty zostawiła żona. Marzy tylko o tym, by wyjechać i święta spędzić z dala od wspomnień. Jednak najpierw musi uporać się z pewnym nieproszonym gościem. Za to opowiadanie dziękuję Katarzynie Bondzie. 
Poznałam historię wzorowaną na "Annie Kareninie" - o pewnym senatorze Kareninie, jego żonie Annie oraz  tym trzecim Alku Wrońskim. Na Cichej 5/3 była pewna garsoniera... Mam wrażenie, że ta historia napisana przez Małgorzatę Kalicińską została dołaczona do zbioru nieco na siłę... 
Na parterze pod dwójką mieszka samotny, starszy pan - tęskni za żoną, dziećmi. Kasia Michalak stworzyła  bardzo wzruszające opowiadanie.
Na drugim piętrze swoją pracownię ma pewien rzeźbiarz. W wigilię puka do niego dawno niewidziany syn. W życiu małego Daniela wydarzy się świąteczny cud... Dzięki Krystynie Mirek można uwierzyć w magię świąt.
Najlepiej czułam się pod czwórką. Poznałam pewną nieprzeciętną babcię. Agnieszka pomimo siedemdziesięciu ośmiu lat wciąż czuje się młodo. Gdy dowiaduje się, że ma raka postanawia wykorzystać każdą chwilę jak najbardziej intensywnie. Pomaga jej w tym wnuk - zwariowany jak ona Kola. Niesamowite opowiadanie! Napisała je Natasza Socha - dziękuję.
Bohaterką opowiadania "Serce" Małgorzaty Wardy jest Pola Kalińska. Pewnego dnia jej mąż nie wraca na Cichą 5/7. Umiera w szpitalu po wypadku na motocyklu. Kobieta nie może uporać się ze stratą. Jednak wiadomo, że czas leczy rany, a najbardziej wigilijny czas... Piękna historia!
I ostatnie opowiadanie. Mieszkanie z numerem jeden. Magda  Witkiewicz napisała o pewnej starszej pani, która od lat pomaga świętemu Mikołajowi. Historia przypomina, że są wokół nas dobrzy ludzie; dobrzy w bezinteresowny sposób. Iż sprawianie prezentów daje często więcej radości niż ich otrzymywanie. Świetna, pogodna historia. Ciekawa jestem, czym Madzia zaskoczy mnie następnym razem... 
Z ogromną przyjemnością zaglądałam przez rozświetlone okna.  Podgladałam zwyczajnych ludzi z ich codziennymi oraz świątecznymi emocjami. 
Jednego mi tylko odrobinę zabrakło - myślałam, że skoro bohaterowie są mieszkańcami jednej kamienicy, opowiadania będą ze sobą jakoś powiązane. Niestety okazało się, że nawet 
w świątecznym zbiorze trudno stworzyć więzi społeczne, zadbać o dobre sąsiedzkie relacje... Powiązane są ze sobą tylko trzy ostatnie historie - dobre i to:)


Przedświąteczny czas skłania mnie do wspomnień.  Z racji, że to moja pierwsza wigilia jako blogerki chciałabym spisać to, co w mojej głowie pojawia się w czasie przedświatecznym odkąd mieszkam w Irlandii
Sięgam pamięcią najdalej jak mogę.  Przypominam sobie wigilię w małej kurpiowskiej wiosce w domu mojej babci. U mamy mojej mamy. W niewielkim domu spotykało się czasem nawet kilkadziesiąt osób - mama miała pięcioro rodzeństwa, wiadomo że każdy przyjeżdżał ze swoją drugą połówką, z dziećmi. Pod dachem wisiał pająk, ale nie na  pajęczynie, o której ktoś zapomniał i nie obmiótł na święta, tylko starannie wykonana ozdoba ze słomy, papieru i  bibuły. Na choince wisiały jabłka i cukierki oraz samodzielnie wykonane papierowe łańcuchy. Pamiętam nawet świeczki na specjalnych klipsach, na które trzeba było bardzo uważać.  Było ciasno, gwarno, ale niezwykle ciepło i miło. Tego domu i moich dziadków już dawno  nie ma...
Czasami wigilię spędzalismy u rodziców mojego taty. Z najwspanialszą babcią pod słońcem, dla której byłam jedyną wnuczką. To babcia Apolonia  uczyła mnie jak gotować barszcz, robić makarony, ciasta oraz pierogi. Tylko ona robiła je z jagodami - do dziś takie właśnie pierogi to część naszej kolacji wigilijnej. Z dziadkiem chodziłam sprawdzać, czy zwierzęta przemawiają ludzkim glosem. Pamiętam, jak karmiłam je opłatkiem. Ten obraz też już tylko w mej pamięci...
Święta z braćmi i rodzicami w mieszkaniu w bloku... Też niezapomniane. Mama wiecznie zapracowana, więc byliśmy z braćmi bardzo zaangażowani w przygotowania, bo inaczej świąt, by nie było...  Żarty podczas robienia sałatek - cenne wspomnienia... I pierwsze prezenty robione sobie wzajemnie . I niezmienne taty życzenia -  oby w przyszłym roku  znów móc się spotkać, żeby nikogo nie zabrakło... Moi rodzice juz nie mieszkają w tym bloku.  Moi bracia są dorosłymi, samodzielnymi mężczyznami i tylko czasami wspominam ich jako małych chłopców, którzy pomagali mi lepić pierogi...
Na zawsze zapamiętam pierwszą wigilię w domu moich teściów. Z mężem... Gdy serce jeszcze trochę rwało się do rodzinnego domu. Gdy z teściową ustalałyśmy, co przygotujemy. Co ją wnoszę  do ich domu. Czego oni nauczą mnie... Pamiętam te wzruszenia. Wiem, że teraz mnie czytają - dziękuję. Jestem czlonkiem tej rodziny już tyle lat... Po kolacji zawsze szliśmy do dziadków mojego męża. Tam przyjeżdżała też szwagierka Ania. Z fajnymi synami - Pawłem i moim chrześniakiem Mateuszem. Żarty, rozmowy do późna,  prezenty - to nic, że czasem nietrafione. Z przyjemością do tych wspomnień wracam.
I wyjazd tu... Wiele zmienił. Przewartościował. Pokazał że rodzice i dziadkowie są ważni, ale najważniejszą relację tworzę tu i teraz z mężem i dziećmi. O świętach  decyduję ja. Sama muszę o wszystko zadbać. Kiedyś mi powierzano proste zadania, teraz ja muszę je powierzać moim córkom. Muszę nauczyć je tego, co mi przekazano.  Muszę zadbać o to, by nie zakręcić się w przedświątecznej gorączce i nie zapomnieć o tym, że ważny jest wspólnie spędzony czas, iż najważniejsi są moi bliscy. Na stole będzie pusty talerz -  patrząc na niego będę wspominać tych, którzy odeszli na zawsze,  ale także tych,  którzy wiem, że nas kochają i za nami tęsknią. My też tęsknimy... 
Mam zwyczaj kłaść na tym talerzu kawałek opłatka. Zawsze wtedy płaczę...

Wszystkim chciałabym złożyć serdeczne życzenia. 
Przede wszystkim mojej rodzinie w Polsce. Mojej przyjaciółce, bliskiej mi jak siostra - Aniu, jesteś kochana! Jej mężowi, który niedawno na zawsze pożegnał  mamę. Jej dzieciom - przystojniakowi Krzysztofowi oraz prześlicznym bliźniaczkom Oldze i Lenie. Bardzo ciepło myślę o pani Danusi. Mojej przyszywanej babci.
Najlepsze życzenia oraz kawałek opłatka dla mojego brata - wiecznie zapracowanego inżyniera; kawałek dla kuzynki Moniki w Anglii. Dla przyjaciół z Suchej Beskidzkiej. Dla tych, którzy tu w Irlandii są nam jak rodzina: Staszek z Anią, Ewa z Adamem.  Wspaniałe kobiety z polskiej szkoły (oraz mężczyźni - żeby nie było, że nie pamiętam).  Wszyscy młodzi  ludzie z którymi często się spotykam - harcerze, maturzyści - od nich czerpie mnóstwo energii. Myślę ciepło o wszystkich ludziach wokół mnie.
A także  o wszystkich, których poznałam dzięki blogowaniu - życzenia przesyłam Kasi Hordyniec, Ani, Magdzie, Piotrkowi Z.,  pani Joannie P., Żanecie, Asi, Agacie.... Wszystkim czytającym mnie. 

Kochani  - wesołych świąt. Zdrowych. Beztroskich. Pięknych. Zaczytanych. 
Niech ten wyjątkowy czas w roku będzie dla Was wytchnieniem, źródłem siły i radości. 



sobota, grudnia 20, 2014

Gdy nie można wziąć się w garść... "Dziewczynka z balonikami" Agnieszka Turzyniecka

W domu juz pachnie piernikami. W rogu stoi choinka. Prezenty popakowane. Mogę myśleć o świętach, ale najpierw muszę uporać się  z uczuciami, które wywołała we mnie książka Agnieszki Turzynieckiej "Dziewczynka z balonikami" - rozłożyla mnie na łopatki... Czuję się emocjonalnie rozbita. 
Już dawno nie trafiłam na książkę, którą przeczytałabym od razu przy jednym podejściu... Jest co prawda krótka,  ale niezwykle mocna. 
Na chwilę przed lekturą rozmawiałam ze znajomym o tym, że nie może poradzić sobie ze swoimi emocjami, że będzie musiał swój stan skonsultować z psychologiem - długo rozmawialiśmy o problemach osób z depresją. Kończąc rozmowę powiedziałam, że idę czytać. Dodałam, że czuję, że muszę sięgnąć po tę akurat  książkę. Rozmawialiśmy o tym, czym kieruję się wybierając kolejne lektury. Powiedziałm, ze najczęściej jest to intuicja. Jakże się zdziwiłam wchodząc w świat stworzony przez Agnieszkę Turzyniecką; jak bardzo temat książki był mi bliski, mojej dopiero co zakończonej rozmowie. Ileż odnalazłam w niej wspomnień...
W problemach głównej bohaterki zobaczyłam siebie, moje problemy z porozumieniem z własną mamą.  Przypomniały mi się jej słowa, które dołowały mnie przez lata. Nie mam odwagi, by głośno o nich napisać, ale pomimo upływu tylu lat wciąż bolą. I siedzą gdzieś z tyłu głowy pomimo tego, że z mamą teraz umiem rozmawiać. 
 Z bólem czytałam o myślach samobójczych bohaterki. O tym, jak głęboko i mocno siedzą w głowie osoby dotkniętej chorobą.  Mój wujek niestety przegrał walkę z chorobą alkoholową i depresją. Nikt w rodzinie nie umiał mu pomóc. Wybrał sposób rozwiązania problemów...

Te osobiste czynniki nałożyły się się na odbiór "Dziewczynki z balonikami". 

Jak zwykle nie będę książki streszczać -  jest krótka, ma prostą fabułę, ale tkwi w niej niezwykła moc. Ileż w niej mieści się uczuć, emocji, rozterek, bólu, złości i gniewu... Nie sposób opisać, a co jeszcze bardziej wartościowe dla czytelnika - więcej wywołuje. To jest główny atut powieści Pani Agnieszki. 
Do tego ta  pierwszoosobowa narracja...  Wejść w skórę osoby z poważnymi problemami psychicznymi, napisać książkę o wewnętrznych zmaganiach, o trudnych wspomnieniach, a jednocześnie zachować taki spokój relacji - chapeau bas!

 Główna bohaterka - dwudziestosiedmioletnia Marlena mieszka w Niemczech. Mieszka sama w maleńkim mieszkaniu, w którym nie ma nawet łóżka. Gdy wraca zmęczona z pracy, kładzie się na materacu, by następnego dnia znów wyjść do pracy... Jej wyjazd z Polski był formą ucieczki, próbą udowodnienia sobie i światu, że sobie poradzi, iż jest zaradna, samodzielna... Różnie jej to wychodzi. Są etapy, gdy czuje się superwomenką, by za chwilę popaść w czarną rozpacz.
Ta huśtawka nastrojów doprowadza ją do szpitala psychiatrycznego. Jej pobyt na kolejnych oddziałach przypomina wędrówkę po kolejnych poziomach piekła... Rozmawia ż innymi pacjetami, poznaje ich historie, obserwuje inne psychiczne zaburzenia. Ma wrażenie, że nikt ani nic nie jest jej w stanie pomóc. Czuje się samotna. 
Z rozmów z lekarzami można  dowiedzieć się, jak wyglądała przeszłość Marleny. Dziewczyna opowiada  o problemach z kontaktami społecznymi, z nadwagą,  z niską samooceną, a przede wszystkim mówi o swojej rodzinie, o swojej matce, która nie potrafiła jej kochać, a bynajmniej nigdy o tym nie mówiła. Trudna, toksyczna więź z matką zaważyła na całym życiu. Jakże dobrze rozumiem rozdarcie między uczuciem miłości i przywiązania a żalu i bólu....
I słowo klucz - depresja, którym sobie często buzię wycieramy... W powszechnej opinii przecież to bzdura, wystarczy wziąć się w garść i przestać się wygłupiać, wziąć do roboty... Nie przyjmujemy do wiadomości myśli o tym, że jest to choroba. Poważna. Nowotwór emocji... Wg WHO to jeden z najpoważniejszych problemów zdrowotnych na świecie.  
Marlena jest inteligentną i wrażliwą kobietą, niezależną, więc w powszechej opinii nie ma prawa chorować. Pracuje sobie za granicą, tylko na siebie zarabia dobre pieniądze, języki zna - czego jej do szczęścia trzeba... Ci wykształceni przecież sobie radzą z problemami, tyle książek przeczytali... W głowach im się przewraca... Jakże to złudne... Skąd ja to znam?... 

Dziewczynka z balonikiem. There is always hope
Motym dziewczynki z balonikiem znałam od dawna. Nie wiedziałam, że jest tak popularny. Zamieszczone przeze mnie rysunki na murze to  dzieła Banksy'ego z serii  Balloons girl ( Tu więcej dzieł Bunksy"ego). Zwróćcie uwagę na podtytuł powyższego...

Flying Balloon Girl 
"Na wszystkich pani rysunkach są małe dzieci. Na większości z nich znajduje się mała dziewczynka. To pani jest ta dziewczynką. Pani wciąż jest tą małą dziewczynką, która szuka akceptacji i miłości. Pani Marleno, proszę pozwolić jej dorosnąć. Niech pani zwróci uwagę, że ta dziewczynka jest zawsze uśmiechnięta. Ale pani już nie jest dzieckiem. Najwyższy czas, żeby stać się uśmiechniętą kobietą" (s. 48)
Trzeba chcieć zajrzeć w głąb duszy dziewczynki z balonikami. Trzeba przynajmniej mieć odwagę spojrzeć jej w oczy. 
Czy muszę polecać?
Jesli macie odwagę zmierzyć się z trudnymi emocjami, na pewno przeczytacie...


środa, grudnia 17, 2014

Oddać hołd ofiarom I Wojny Światowej

Ten post miał mieć  tytuł "Ostatnie takie lato", ale podczas lektury książki Theresy Revay zrozumiałam, że ukazanie schyłku ery brytyjskiej arystokracji jest tylko elementem tej powieści. Im dłużej czytałam, tym bardziej uświadamiałam sobie, czemu fabuła tak silnie jest osadzona w czasach wojennych. Doceniam wysiłek włożony w zarysowanie historycznego tła, bo dzięki temu autorce udało się pokazać ogrom zmian społecznych, a także straszny czas I Wojny Światowej.
Czytałam wiele niepochlebnych opinii o tej książce - nawet je trochę rozumiem, bo sama mam pewne krytyczne uwagi, ale ogólnie uważam książkę Theresy Revay "Ostatnie lato w Mayfair" za dobrą i wartościową pozycję.
Czemu?
Autorka bardzo przygotowała się do pisania tejże powieści, na końcu ksiązki podaje żródła z jakich korzystała. Dzięki temu powstał wiarygodny, ciekawy portret pewnej epoki. Zastanawiam się, czy nie napisać, że czytałam o dwóch epokach - tej sprzed wojny i tej po jej wybuchu...
W 1911 roku spokój życia rodu Rotherfieldów  zostaje zmącony. Rodzina z czterystuletnią historią musi zmierzyć się z  coraz wyraźniejszymi zmianami społecznymi, politycznymi i technicznymi. Aroganccy, uznajacy bogactwo za coś co im się słusznie  należy; pewni, że stanowią elitę są zaskoczeni tempem zachodzących zmian. Gdy umiera lord Rotherfield w rodzinnej posiadłości zostają zatrzymane wszystkie zegary, zakryte są  lustra, jednak to nie zatrzymuje postępu. Kolejny z rodu, już czternasty, lord Julian Rotherfield musi zmierzyć się z problemem reputacji siostry Evangeline, która  wspomaga sufrażystki i co chwilę pakuje się w nowe kłopoty. Musi zadbać o to, by druga z sióstr - Victoria, która przed chwilą bawiła się na balu debiutantek, dobrze wyszła za mąż. Musi też uporać się  z problemami, których przysparza mu brat Edward - pilot aeroplanu, kochliwy, lekkomyślny i próżny młody człowiek. Ciągle coś musi...  Przede wszystkim jednak w swoim sercu musi rozstrzygnąć dylemat, co jest dla niego ważniejsze: obowiązek czy uczucie...
Najbardziej spodobała mi się postać Evie  - jej intuicyjna inteligencja, prawość serca tylko nieznacznie zmącona próżnością, jej zangażowanie w pomoc biednym rodzinom z robotniczego East Endu pokazuje ludzką twarz angielskiej arystokracji.
Tłem dla losów tego rodu jest Historia. Świadomie używam wielkiej litery, bo należy ją uznać za jedną z bohaterek. Pierwsze loty aeroplanami, pojedynki z sekundantami, rekordowy upał sierpnia 1911 roku, obrady brytyjskiego parlementu, zatonięcie Titanica, strajki robotników czy wspomniane walki sufrażystek ... Czytałam o świecie, z którego  zniknęli psi postrzygacze  i ptasi trenerzy - przerywałam lekturę, by to sobie wyobrazić. Czytałam o spacerach po pałacowych ogrodach z pawilonami chinskim  i  rzymskimi świątynkami...
Niesamowity  rozmach autorki zrobił na mnie wrażenie. Ta historia miała zadatki na piękną, epicką sagę. Jednakże  trudno powiedzieć, by ta historia mnie porwała. Płynie ona spokojnie, niemal leniwie. Brak tu niespodziewanych zwrotów akcji czy choćby jej przyśpieszenia.  Dlatego też lektura przebiega raczej powoli i bez emocji. To właśnie  tego zabrakło tej powieści - napięcia! Bohaterowie  kochają, nienawidzą, walczą , a nawet  przegrywają – ale nie umiałam się zaangażować w ich losy.
Fabułę spowalniają ciekawie, ale nużące fragmenty, np. o laicyzacji Francji czy pracy brytyjskiego parlamentu, wzmianki o trudnym sąsiedztwie Irlandii i Anglii - przysypiało mi się...
Każde wydarzenie zostało  opisane  pięknym, bogatym językiem, niemal arystokratycznym, gdyż  dużo w nim wyszukanych zwrotów i słów, tak w dialogach, jak i w narracji, ale zdecydowanie niecodziennym (np. primogenitura, dyzenzoltura).
 Zawsze powtarzałam, że cenię sobie piękne dobrane słownictwo,  ale ta książka jest dowodem na to, że zbyt okrągłe zdania sprawiają, że fabuła gubi  płynność, powieść przez to stała się ciężka i duszna.
Uważny czytelnik w tym momencie mógłby mi zarzucić nierzetelność. Pisałam, że to dobra książka, a wymieniam tyle jej wad. Moim zdaniem, to, że w tej powieści jest tak dużo Historii, iż ona jest tak, a nie inaczej pokazana, jest po coś. 
Znaczenie takiego obrazowania zrozumiałam w trakcie opisów działań wojennych oraz szpitali polowych.
Myślę, że przepych, buta czy arystokratyczne rozkapryszenie zostało pokazane tak pomnikowo, tak monumentalnie, by wyraźniej ukazać okrucieństwo czasów wojny.
Losy bohaterów czasami są tylko zarysowane, w kilku zdaniach przedstawione jest to, co mogłoby być oddzielnym rozdziałem - budziło to moją irytację. Ale jednocześnie dochodziłam do wniosku,  że losy jednostki - choćby szlachetnie urodzonej - nie są tak istotne jak los pokolenia. Autorka niezwykle autentycznie oddała warunki na froncie, czy walkę pielęgniarek o życie żołnierzy. ale przede wszystkim wspaniale pokazała trudne dojrzewanie tego złotego pokolenia zmuszonego do przewartościowania dotychczasowych zasad. Do poukładania swojego świata na nowo. To prawda, że momentami raził ten monumentalizm i dydaktyzm, ale w kontekście tego, z czym musieli się zmierzyć członkowie rodu Rotherfieldów, myślę, ze był zamierzony i chyba potrzebny.
Wyobraźcie sobie np. opis szpitala polowego w zamku hrabiego du Forestel - ranni poukładani na marmurowych podłogach, na zamkowym dziedzińcu; ze ścian patrzą na to przodkowie. Wszedzie czuć straszny zapach gangreny, eteru, jodoformu, brudu, ekskrementów, krwi... Zamiast karet czy rolls royców  podjeżdżają ambulanse...

Widziałam gdzieś porówniania książki z serialem "Downton Abbey" - i owszem są całkiem wyraźne podobieństwa, jednak  mi książka kojarzyła się głównie z obejrzanym niedawno w polskiej telewizji   miniserialem "Wielka wojna". Porównując "Ostatnie lato w Mayfair" do tych seriali, można w skrócie podsumować - ostatnie chwile świata arystokracji.
Polecam wszystkim, którym nie przeszkadza nieśpieszna akcja. ceniącym historię i pięknie zbudowane zdania oraz wielbicielom serialu "Downton Abbey".
Moja ocena 5/6













piątek, grudnia 12, 2014

"Bodyguard" w Kinsale

 Byłam na rewelacyjnym przedstawieniu. Byłam na przedstawieniu przygotowanym przez uczniów.  Ogladałam wczoraj spektakl "Bodyguard" w szkole moich córek -  w Kinsale Community School. Miałam pisać o ostatnio przeczytanej książce, ale jestem pod tak dużym wrażeniem, że spróbuję opisać to, co widziałam. Oczywiście, według mnie,  najważniejszą osobą  była skrzypaczka -  moja córka Natalia.  Zagrała wspaniale! Ze wszystkich swoich dzieci jestem dumna, ale wczoraj moje myśli zdominowało moje najstarsze dziecko. Zewsząd słyszałam, że jest amazing, incredible... Niesamowita po prostu - jakże nie być dumną, gdy się wie, ile musi na taki efekt pracować... Miała 90 stron nut... Oprócz niej w orkiestrze byli sami dorośli - wykształceni muzycy.
 Jednakże nie o tym chciałam pisać. Wiem, jak wyglądały przygotowania; wiem, jakie były wsparcie szkoły, widziałam efekt. I odczuwam żal i smutek, bo pamiętam, jak wyglądały prace nad jakimikolwiek przedstawieniami w Polsce, gdy pracowałam w szkole.  Nieco inaczej... Zawsze zmagałam się z różnymi problemami. Trzeba było zmotywować uczniów, namówić, żeby chcieli zostać po lekcjach. Trudno było się doprosić o wsparcie dyrekcji, więc o wszystko trzeba było zadbać samemu. Pamiętam, jak w domu robiłam różne dekoracje lub stroje. Zawsze cieszyłam się z efektu pracy swojej i swoich uczniów, ale nigdy nie doczekałam się żadnych podziękowań. Przykre...
 Tu przygotowania do spektaklu trwają kilka miesięcy. Są castingi wśród uczniów - im zależy na udziale. Wszyscy chętni dostają jakąś rolę. Na scenie lub w obsłudze. Zaangażowanych zostało ponad 50 uczniów i kilku nauczycieli. Szkoła dba o profesjonalne nagłośnienie, oświetlenie, stroje,  scenografię, reklamę.  Wiem, ile czasu wszyscy spędzili na próbach, np. niemalże całą niedzielę
 (od 13 do 22 - wyobrażacie sobie,  żeby w polskiej szkole ktoś chciał spędzić tyle czasu?!) Dziewczyna grająca Rachel widać było, że długo  pracowała nad śpiewem. Miała wypracowany każdy sceniczny ruch. I może nie dorównała Whithey Houston,  ale i tak była fantaastyczna. Wszyscy byli świetni. Wśród uczniów były charakteryzatorki i  fryzjerki, więc aktorzy prezentowali się wyśmienicie.
 Integralną cześcią przedstawienia były filmiki zrobione poza szkołą,  a wyświetlone na tablicy multimedialnej. W tych filmikach wystąpiła szkolna dyrekcja, lokalne VIP-y - wszyscy z humorem, z dystansem do siebie. Największą furorę zrobił jeden z nauczycieli,  który wyszedł na scenę w stroju kowboja  i zaśpiewał. Rewelacja! Uczniowie wystawiali "Bodyguard" - na podstawie filmu. Wyobraźcie sobie, że zrobili to całkiem wiernie. Mick Jakson wyreżyserował melodramat, wersję z Kinsale można określić jako komedię, gdyż tutejszemu reżyserowi udało się wpleść sporo odniesień do irlandzkiej rzeczywistości.  Show trwało prawie dwie godziny - w szkole można było kupić popcorn, lody, specjalnie przygotowane foldery. Rewelacja! 
Usłyszałam wiele  znanych kawałków -  "I wanna dance with somebody", "All at once", "Candy", "Demons" ("Imagine Dragons") i słynne "I will always love you". Największe wrażenie zrobiło na mnie "Bohemian Rhapsody"... Spektakl zakończyły fontanny sztucznego ognia oraz serpentyny. 
Następne show za dwa lata, może zagra moja druga córeczka...


Odtwórczyni głównej roli


Wspaniała choreografia


Fantastycznie tańczący młodzi mężczyźni



I świetnie tańczące dziewczęta


Orkiestra - ta ślicznotka ze skrzypcami to moja Córka


Uśmiałam się do łez podczas występu No Direction


Finał - wszyscy na scenie. Brawo! Brawo! Brawo!


A takie plakaty można było zobaczyć w wielu miejcach w Kinsale


środa, grudnia 03, 2014

Nic ważnego

Listopad się skończył. Czas przecieka mi między palcami. Nie poznaję sama siebie - brakuje mi energii, weny, pomysłów. Mam ochotę na nicnierobienie. A nawet nicniemówienie... Nawet czytać mi się za bardzo nie chcę... Czyżby przesilenie jesienno-zimowe? Chociaż w Irlandii wciąż jest zielono... Magda Witkiewicz ciągle zwracała na to uwagę. Nie mogła się nacieszyć listopadową zielenią. Zaczynają kwitnąć właśnie krzaczki - takie  żółte i  kolczaste, mocno pachnące  - niemalże identycznie jak waniliowa choinka kupowana na stacji benzynowej. Nic i nikt ich nie rusza - kłują bardzo mocno. Rozsiane przy niskich murkach razem z jeżynami stanowią naturalne ogrodzenie dla owiec i krów wciąż  pasących się na pastwiskach.


Dojrzewają ostrokrzewy, czuć zbliżające się święta. Wszędzie są już widoczne świąteczne dekoracje. W domu przygotowania do świąt - staram się zmobilizować: sprzatam, myślę o koniecznych sprawunkach, ale nie umiem się tym cieszyć. Najbardziej przeżywa ten czas moja Gabrysia - ona lubi widzieć we wszystkim sens i zasadność, więc nie dość, że mi pomaga, to jeszcze ciągle podpytuje. Tłumacząc jej - rezolutnej pięciolatce- zasadnicze kwestie, sama porzadkuje myśli...


Ekscytacja związana z pierwszym dniem w nowej szkole dawno wyparowała, za nami trzy miesiące  roku szkolnego. Dziewczyny w gimnazjum mają za sobą  tydzień egzaminów - żadnych lekcji - uczniowie idą do szkoły, by zaliczać kolejne przedmioty. To stresujący czas dla mnie, ale przede wszystkim dla nich. Wywiadówka jednak nas uspokoiła - każdy z rodziców chciałby słuchać podobnych pochwał. Posprzeczaliśmy się z małżonkiem, kto ma pójść - padło na niego. Wrócił dumny i zadowolony. Tu nie ma jako takich zebrań z rodzicami. W wyznaczonym czasie nauczyciele czekają na rodziców i rozmawia się indywidualnie.
Gabrysia przeczytała mi kilka dni temu swoją pierwszą książeczkę po angielsku - kilknaście wyrazów, ale przeczytanych samodzielnie - jestem dumna!
Nie wiem, czy wiecie, ale w Irlandii jest inny system uczenia czytania - dzieci czytają globalnie - uczą się całych wyrazów. Spellingowanie to następny etap. Gabi ma problem, bo w irlandzkiej klasie uczą ją właśnie tak, a gdy w niedzielę idzie do polskiej zerówki, uczy się pierwszych literek.  Jeszcze na dodatek inaczej wymawianych... Ale daje radę. Dajemy...
Ostatnio czytaliście u mnie o wizycie Magdy Witkiewicz - to było dla mnie niesamowite wyróżnienie. Czułam się ważna. Okazało się, że z Magdą i Anią szybko nawiązałyśmy bardzo dobry kontakt. Niemalże codziennie się z sobą kontaktujemy. Jestem na bieżąco informawana o tym, na jakim etapie procesu wydawniczego jest najnowsza książka Magdy "Pierwsza na liście". Z przeczytanych fragmentów wiem, że ta książka ma szansę zrobić wiele dobrego. Już nie mogę się doczekać... Kibicuję jej bardzo.
Nic ostatnio nie recenzowałam, bo czytałam książkę, której jeszcze nie ma. To znaczy jest, została napisana, ale jeszcze nie wydana. Zajmowałam się trochę korektą. Niestety nie mogę zdradzić szczegółów, ale mam nadzieję, że autorowi uda się znaleźć wydawnictwo, które ją wyda... Muszę trzymać kciuki... Po rozmowach z ludźmi pióra nieco inaczej spojrzałam na wiele kwestii, o których nigdy nie myślałam, nie zdawałam sobie sprawy, jak trudno wydać książkę, jak wiele pracy to wymaga...

Szukalismy z mężem prezentów dla dzieci - bawiliśmy się w Mikołajów. Muszę o tym napisać, bo wygląda to inaczej niż w Polsce. Sklep z zabawkami otwarty jest do 11  w nocy. Niesamowity wybór - półki pod sam sufit. Do ostatniej chwili jest w nim tłoczno. Ludzie mieli kosze pełne zabawek... Płacili za nie po kilkaset euro. Nikt mi nie wmówi, że w Irlandii jest kryzys...



Myślę  o porządkach w swojej biblioteczce - czy bylibyście zainteresowani zakupem  w ogóle niezniszczonych książek? Może polscy  corkowianie?  Wiem, że jedzie do mnie karton kolejnych książek, a ja nie mam miejsca na półkach... Dajcie znać.


Wybaczcie chaos wpisu... Chciałam napisać o tym, co aktualnie mnie zajmuję - wiem, że niektórzy czekają na wieści z mojego zielonego wzgórza.
 Pomimo,  że jest już grudzień, to piosenka  będzie listopadowa... Jeszcze chwila jesiennej zadumy, jeszcze trochę pomilczę, by za moment wpaść w wir świątecznej gorączki...